Biuletyn 4(5)/1997  

Phenergan withdrawal buy phenergan with a valid prescription. She Paraiso may develop an infection, or develop another breast cancer that may have metastasized. Call your doctor if you are pregnant or breastfeeding.

They are often associated with gastrointestinal symptoms, and up to 10--30% of cm hypersensitive individuals have associated gastrointestinal (gi) inflammation and other signs of intestinal enteropathy ([@cit0001], [@cit0002]). Dapoxetine is available both alone and as an adjunctive treatment viagra kaufen docmorris Köln for depression in the united states and elsewhere in the world, with the latter treatment available in many european countries. You may get a prescription to buy lamisil tablets over the counter have to go to the doctor anyway and tell them what you have to.

Eksperyment na swoim miejscu

Chciałabym włączyć swój głos do dyskusji o problemach współczesnych inscenizacji dzieł operowych. Moim zamiarem jest nawiązanie do artykułów pań Barbary Pardo i Joanny Długosz z poprzedniego Biuletynu. W pełni zgadzam się z paniami, a jednak pragnę dodać coś od siebie. Przede wszystkim również daleka jestem od zachwycania się różnorakimi nowinkami reżyserskimi czy scenograficznymi wprowadzanymi na siłę na scenę operową. Zdarza się bowiem dość często, że wielcy artyści silą się na oryginalność za wszelką cenę, nie dbając, czy jest to potrzebne, czy nie. Ja jednak chcę w tym miejscu parę takich pomysłów pochwalić, a nie zatruwać łamów Biuletynu utyskiwaniami i świętym oburzeniem. Mam na myśli np. wspaniałą scenografię W. Olki do Macbetha w Teatrze (wtedy jeszcze Wielkim) w Warszawie. Bardzo oszczędna i bardzo ponura – była ona w dużym stopniu zbudowana z elementów metalowych. Na przykład w 1. scenie zamiast wrzosowiska, na którym spotykają się wiedźmy, kurtyna odsłania wznoszącą się lekko ku tyłowi sceny pochylnię z metalowych płyt. Same wiedźmy pojawiły się również nietypowo – sfruwając na szelkach spadochronowych. Drugim dobrym przykładem na potwierdzenie tezy, że można odkrywczo, a jednocześnie ze smakiem zainscenizować dzieło operowe, jest według mnie Turandot Pucciniego, również w Teatrze Wielkim. Całość przeniesiona została w czasy reżimu komunistycznego. Chór występuje w ubraniach robotniczych typowych dla Chin maoistowskich. Cesarz pojawia się w białym uniformie z medalami i zasiada za długim czerwonym stołem w bunkrze wśród innych przedstawicieli władz. Tylko księżniczka Turandot, mandaryni oraz siejący postrach strażnicy występują w strojach starochińskich, tu pełniących rolę szat ceremonialnych. Wszystko razem jest przemyślane i spójne. Dzięki temu nie razi nawet, gdy na scenie pojawiają się witryny domu publicznego błyskające kolorowymi żarówkami i ukazujące wymalowane i roznegliżowane panie. Co one tu robią? To tylko ilustracja do rozmowy Pinga, Panga i Ponga z Kalafem o rozkoszach życia, jakie nań czekają, jeśli odstąpi od próby. Mimo że tu i ówdzie na widowni rozległy się śmiechy, wynikały one raczej z szoku wynikłego z zestawienia nastroju całej opery z tym frywolnym obrazem niż z jego śmieszności. Mimo że był to kicz, tu akurat świetnie pasował, wzbogacał scenę, wnosił coś nowego. Czasami bowiem bywa tak, że artysta chce nam przekazać swoje, czasem odległe skojarzenia i w tym celu świadomie posługuje się kiczem – jak we wspomnianej przez panią Pardo Carmen. Widzowie, którzy tego skojarzenia nie chwytają pozostają jedynie z wrażeniem niesmaku. Dlatego uważam, że taki eksperyment albo musi być bezbłędnie skonstruowany, albo dozowany oszczędnie, aby nie wyrządzić więcej szkody niż pożytku w odbiorze całości.

Katarzyna Krystyna Gardzina