Biuletyn 4(5)/1997  

Antibiotics are commonly found in the normal flora of the gastrointestinal tract. What is capsule doxycycline 100mg viagra für frauen apotheke preis Weilerswist price in england. In the first study in this series, patients were assigned to treatment with anakinra for 12 weeks.

These are very important steps to prevent acne from recurring. This drug is an anticonvulsant levitra prezzo in farmacia therein and is indicated for the treatment of the following conditions:. Nitrofurantoin parenteral formulation 100 mg vial.

Refleksji po spotkaniu klubowym ciąg dalszy

Na czerwcowym spotkaniu klubowym pan red. Bregy zasugerował, aby podyskutować nad znaczeniem opery we współczesnym życiu kulturalnym i nad przyszłością opery. W ostatnim biuletynie powróciła do tego tematu Agata Durda. Myślę, że problem jest tak interesujący dla melomanów-miłośników opery, że pozwalam sobie jeszcze raz poruszyć to zagadnienie, przedstawiając naturalnie własny punkt widzenia. Pojawiają się czasami kasandryczne prognozy sugerujące, że opera się przeżyła, że jest anachroniczna zarówno w warstwie muzycznej, jak i w formie scenicznej, że jest nudna i w ogóle nie odpowiada upodobaniom człowieka żyjącego w ostatnich dekadach XX wieku. Nic nie wskazuje, aby te obawy były uzasadnione. Teatr operowy to teatr specyficzny, nie zawsze akceptowany przez teatromanów, a muzyka operowa nie musi odpowiadać wszystkim melomanom. Tak było zawsze, jest i będzie. Są narody obdarzone z natury wyjątkową muzykalnością, jak Włosi czy Rosjanie, lub wyrobione muzycznie – Niemcy czy Austriacy, a nawet wśród nich przeważa liczba słuchaczy-amatorów muzyki popularnej, która zresztą nie zawsze jest zła, a bywa nawet piękna. Polacy niestety nie są narodem muzykalnym i smutne, że takim powodzeniem cieszy się disco-polo, chyba najgorszy ze wszystkich gatunków muzycznych. Ale taka sytuacja też jest typowa, gdyż muzyka „lekka-łatwa-przyjemna” zawsze zaspokajała potrzeby estetyczne większej części słuchaczy.

Zastanówmy się nad losem samych dzieł operowych. Przecież to, co nas dziś zachwyca, nie zawsze od razu podobało się współczesnym kompozytorowi. Nawet niektóre dzieła Rossiniego, Verdiego, Pucciniego przyjmowano początkowo niechętnie lub obojętnie, a ilu zagorzałych przeciwników miał Wagner, który przerastał swoją epokę. Potem słuchacze „oswajali” się z nową estetyką muzyczną, mijały lata i w końcu XX wieku nie brakuje miłośników tych arcydzieł, mało tego, obserwujemy renesans opery barokowej, której forma muzyczna jest tak charakterystyczna i wydawałoby się, że tak „niemodna”. Równocześnie z kompozytorami wielkich dzieł operowych tworzyli tacy, o których zapomniano, gdyż ich muzyka nie wytrzymała próby czasu. Obecnie również powstają opery, nie są tak lubiane i popularne jak utwory z XIX czy początku XX wieku, nie jesteśmy jeszcze przyzwyczajeni do ich nowej formy muzycznej. Ale utwór operowy żyje dłużej niż jedno pokolenie i dopiero czas pokaże które ze współcześnie komponowanych oper przetrwają, a które ulegną zapomnieniu. Stosunkowo mniejsze zainteresowanie operą drugiej połowy XX wieku jest normalnym zjawiskiem i nie świadczy o tym, że opera jako forma muzyczna przeżyła się, ona się tylko zmienia, jak zmienia się otaczający świat.

Starałam się przytoczyć argumenty na to, że opera żyje i będzie żyła. Nie obawiam się o jej losy. Niepokoi mnie natomiast co innego, a mianowicie sytuacja teatru operowego w kraju. Członkowie Klubu mieszkający poza Warszawą, w miastach gdzie działają takie teatry, mogą zweryfikować moją opinię. Jeśli natomiast uznamy, że największa scena operowa kraju, nazwana przecież Teatrem Narodowym, ma reprezentować polskie życie operowe, to obserwacja tego, co się dzieje na tej scenie, napawa smutkiem. Starsi członkowie Klubu, którzy śledzili działalność tego teatru wtedy, gdy nie był jeszcze Narodowym, pamiętają, że od lat docierały do opinii publicznej informacje o nieporozumieniach między zespołem a zmieniającymi się często dyrektorami. Potem głośna walka o kierownicze stanowisko, następnie burzliwe dyskusje nad celowością łączenia scen operowej i dramatycznej w jeden organizm administracyjny, wreszcie obecny poziom artystyczny sceny operowej – wszystko to nie nastraja optymistycznie. Ostatnia udana produkcja to, moim zdaniem, Kawaler Srebrnej Róży, potem było coraz gorzej – Faust tylko wznowiony, Rigoletto, w którym dwie piękne plastycznie sceny nie rekompensowały fatalnego wokalnie księcia, wybitnie nieudana premiera nieciekawej opery o Chopinie, w której męczył się dobry przecież śpiewak Leszek Świdziński. Estradowe wykonania symfonii Mahlera i wszystkich symfonii Beethovena są zawsze wydarzeniami w życiu muzycznym, ale chyba nie stanowią istoty teatru operowego.

W biuletynie Teatr Narodowy (nr 0, kwiecień 1997) dyrektor Janusz Pietkiewicz przytacza kwoty przeznaczone na utrzymanie tego giganta operowego, kwoty bardzo wysokie i pochodzące z budżetu. Wszyscy wiemy, że utrzymanie nowoczesnego teatru operowego musi kosztować, nie pokryją tych kosztów wpływy ze sprzedaży biletów. Ale taki teatr musi reprezentować poziom europejski, produkcja powinna zadowalać widza, który ma prawo mieć wymagania. Czy to normalne, że na drugiej premierze Chopina, w piękny wiosenny wieczór, gdy bilet można kupić już za 8 zł, sala świeciła rzędami pustych foteli? W cytowanym już biuletynie dyrektor Pietkiewicz wyraża opinię, że Teatr Narodowy może dorównać Covent Garden czy La Scali, choć zastrzega, że nie uda się tego osiągnąć przez pierwsze trzy lata jego kadencji. Można pogratulować optymizmu! Jeszcze bardziej dziwi fragment wywiadu ze str. III biuletynu. Dyrektor pytany o miejsce w teatrze dla gwiazd odpowiada, że Caballé, Domingo czy Giaurov to gwiazdy, które szczyt kariery mają za sobą, a to, że ich oczekujemy, świadczy o naszej prowincjonalnej mentalności. Istotnie, chętnie widziałabym ich na scenie Narodowego zanim zakończą karierę. Nawet jeśli nie jestem wielbicielką Pavarottiego, wolałabym go jako księcia Mantui zamiast Krzysztofa Bednarka. Dalej czytamy, że dyrektor stara się zmienić estetykę tego, co proponuje się na scenie. Przyznam, że nie rozumiem, o co tu chodzi. Jeśli te zmiany mają prowadzić do rozpadających się fortepianów Chopina, to nie wiem, czy taka koncepcja zadowoli widzów – oni po prostu przestaną przychodzić do teatru. Domyślam się, że nie rozumiał tego też dyrektor artystyczny Narodowego Ryszard Peryt, który, jak słyszałam, zrezygnował ze stanowiska. Sytuację w polskim teatrze operowym trafnie określiła w ostatnim biuletynie Agata Durda, pisząc, że dawno żaden spektakl nie został wygwizdany i to nie dlatego, że taki dobry, lecz dlatego, że publiczność jest zbyt tolerancyjna i obojętna.

Żeby jednak nie zakończyć tak pesymistycznie, bo mogłoby to świadczyć o upadku opery, wspomnijmy o drugiej scenie operowej stolicy – Warszawskiej Operze Kameralnej. Kto widział spory tłumek chętnych na wejściówki, bo biletów dawno nie było, na Don Giovanniego, który to spektakl zamykał VII Festiwal Mozartowski w dniu 26 lipca, gdy od rana Warszawę zalewały strumienie deszczu, nie ma wątpliwości, że opera żyje i ma się nie najgorzej. Wszystko zależy od tego, czy jest to wielka sztuka operowa czy coś, co potocznie, przepraszam za drastyczność określenia, nazywa się „knotem”.

Barbara Pardo