Trubadur 4(13)/1999  

Generic viagra cialis cialis is a medicine produced by the pharmacological group of pfizer. It is a non-psychotropic, wakefulness-promoting antipsychotic medication used to treat schizophrenia and related medical farmacia 24 kamagra gel psychotic disorders. What supplements you take should be customized to your particular needs.

Anxiety is a general feeling of fear or worry about things we can’t control. It is used for treating the signs and symptoms of a cold, and it https://pdpistoia.it/34464-quando-costa-cialis-da-20-mg-31987/ is also sometimes used to treat a variety of respiratory tract infections and viral infections, including common cold. This paypal is designed to be your online payments processor.

Praskie reminiscencje
Od końca, czyli barok nie zawiódł

O twórczości Jeana Philippe’a Rameau mam trochę mętne pojęcie, najbliższa jest mi jego muzyka klawesynowa. Natomiast z utworów scenicznych, które zajmują w twórczości Rameau miejsce centralne, znam jedynie operę-balet Pigmalion (niestety, tylko z nagrania płytowego). Przyznam, że bardzo tę muzykę lubię. W Pradze (Stavovske Divadlo) mieliśmy okazję obejrzeć tragedię liryczną Castor i Pollux. Fabuła utworu jest nikła, opowiada historię dwóch braci, których szlachetność i wielka miłość pokonują przeróżne trudności i poruszają bogów. Przedstawienie trwa dość długo, bo w akcję wplecione są tańce (menuety, gawoty, tańce demonów), które może i zatrzymują bieg wydarzeń, ale też objaśniają, dopełniają. Są bardzo ekspresyjne. Przyznaję – niezwykle podobają mi się sceny baletowe w barokowych operach. A wieczór z tą „ramotą” (że zacytuję słowa niektórych przyjaciół z Klubu) należał do najprzyjemniejszych. Grała i nie zawiodła orkiestra Musica Florea – młody zespół (założony w 1992 r., prowadzony przez wiolonczelistę i dyrygenta Marka Hryncka), który specjalizuje się w wykonywaniu muzyki barokowej i ma na tym polu pewne osiągnięcia. Isabelle Poullenard (wykonawczyni partii Telaire, ukochanej Castora) śpiewała pięknie i wyglądała bardzo ładnie. Szkoda tylko, że Adam Zdunikowski (Castor), któremu tak bardzo chcieliśmy zgotować owację, był tego wieczoru trochę niedysponowany. Całość zrealizowano w konwencji teatru XVII w., z przepysznie bogatą, bajecznie kolorową scenografią (André Lebacq), pięknymi kostiumami (Marina Harrington), w choreografii Marca Leclerqa. Wszystko razem było tak cudownie sztuczne, że aż doskonałe.

Środkowy wieczór – Aida Verdiego (Statni Opera). Spektakl pozostawił przyjemne wrażenie (zwłaszcza ładnie śpiewająca ciemnoskóra Aida), ale obyło się bez szoku, jaki swego czasu wywołało niepowtarzalne przedstawienie w Rydze.

A pierwszy wieczór w Pradze (Stavovske Divadlo) to Wesele Figara, które chyba nikogo nie zadowoliło, bo nie mogło zadowolić, tak było nieudane. Jednak opinie klubowiczów były trochę podzielone, część (chyba zdecydowana większość) w czambuł potępiła cały spektakl, inni (do których ja należę) usiłowali doszukać się jaśniejszych stron w przedstawieniu. Podobała nam się np. śpiewaczka występująca w partii Cherubina, choć szczerze mówiąc, nie lubię kobiet w męskich rolach. W każdym razie na inscenizacji i reżyserii chyba nikt nie zostawił suchej nitki. Niektóre zabiegi reżyserskie były tak beznadziejne, że aż bawiły. Naprawdę pochichotałam sobie, stojąc tam wysoko na jaskółeczkach. Głupota czasem bawi, ale… Ale chwilę później przychodzi refleksja: po co? Przyciągnąć więcej widzów? Jakich? Wybredni koneserzy trafią do opery zawsze, a niewybrednych, leniwych, niewymagających zwolenników lżejszych gatunków nie przyciągnie do teatru nawet czerwone dessous Barbariny. W rezultacie zamiast lekkiego, finezyjnego, skrzącego humorem dzieła Mozarta oglądaliśmy bezładną bieganinę wokół łóżka.

Znowu łóżko? – powtarzam za A. Hanuszkiewiczem, który swego czasu wyreżyserował był Wesele Figara w Operze Wrocławskiej i tłumaczył wszystkim sarkającym, jaką rolę pełni łóżko w życiu człowieka. Ha! Chyba jednak wiemy. Co więcej – bardzo ten mebel lubimy (no, może poza niektórymi ascetami i hipokrytami). Rzecz nie w tym! Chodziło o to, że nasz wybitny reżyser się powtarza. Fruwające huśtawki, łóżka, śpiewacy biegający, tańczący, nawet mostki robiący – nadmierny ruch. Życie jest ruchem, a kiedy ruch ustaje, następuje śmierć. Wszystko to prawda. Ale czy umieraniem nie jest również powtarzanie się w sztuce? To też słowa Mistrza Hanuszkiewicza, tyle że powiedziane przy innej okazji. Całe to przedstawienie poszłoby w niepamięć, gdyby nie partia Cherubina, którą wykonywał Piotr Łykowski, a ja ucieszyłam się, że wreszcie słyszę kontratenora, a nie kobietę w roli męskiej. I chociaż dyrygował José Maria Florencio Junior i śpiewano całkiem przyzwoicie, to poza straszliwym wirowaniem niewiele pamiętam. Tak samo z przedstawieniem praskim – bieganina, brak taktu, elegancji i to nieszczęsne bezczeszczone łóżko. Już odchodzi w niepamięć. I chwała Bogu!

Nie wszystkie realizacje Wesela Figara, które oglądałam, były niewypałami. Wielkie wrażenie wywarł na mnie spektakl przygotowany również we Wrocławiu (za czasów dyr. Roberta Satanowskiego). Pamiętam go doskonale, bo zachwycał śpiewem, grą, scenografią i ślicznymi kostiumami, a w partii Zuzanny brylowała na scenie świetna Krystyna Tyburowska. Chodziło się na Tyburowską! Jej Zuzanna była uroczą dziewczyną, pełna szelmowskiego wdzięku i sprytu, wobec tego trudno się dziwić, że wodziła za nos hrabiego. Ale też hrabia Almaviva z tamtego spektaklu to nie beznadziejnie beznamiętny ciemięga, który kręci się po scenie nie wiadomo po co, lecz prawdziwy mężczyzna (prawda, że niezbyt wierny). Tak tedy chodziło się na Tyburowską, jednak cała reszta w spektaklu była równie ważna. Obydwie panie, Danuta Paziukówna (której Hrabina była nieszczęśliwa, bo zdradzana, ale bardzo elegancka) i Krystyna Tyburowska, tworzyły zgrany duet. One dobrze śpiewały i dobrze grały. Kapitalnie się uzupełniały. Na dodatek miały ładne kostiumy i poruszały się w fantastycznej scenerii nocnego ogrodu (Łóżko też było, a jakże! Tylko w odpowiednim miejscu i czasie.) Odnosiło się wrażenie, że wszystkie elementy teatru są ważne, nie tylko występ śpiewaka-gwiazdy. Zazdroszczę melomanom, którzy chodzą na gwiazdę i są bardzo usatysfakcjonowani, nawet jeśli całość wypada niezbyt udanie. Uważają, że gwiazda „ciągnie” spektakl. Zawsze? W każdym razie mnie to nie wystarcza i często przypomina mi się sytuacja z bajki Kryłowa Łabędź, szczupak i rak. Łabędź – gwiazda, wzlatuje w obłoki, a pozostali – wiadomo…

Opera – teatr łączący wiele rodzajów sztuki – musi mnie ująć muzyką, śpiewem, ale także reżyserią, scenografią, kostiumem. I nie zgadzam się z krytykami, którzy uważają to za zbędny balast podrażający spektakl. Opera zawsze jest i będzie teatrem drogim. To też wiemy. Oczywiste, że najważniejsze są muzyka i piękny śpiew, ale słaba reżyseria, inscenizacja, byle jaka scenografia powodują, że cały spektakl się źle odbiera. A już wyjątkowo alergicznie reaguję na próby unowocześniania, uwspółcześniania w celu przybliżenia dzieła dzisiejszemu odbiorcy, czym tłumaczą swoje zabiegi reżyserzy nowocześni. I zapominają, zdaje się, że klasyka jest bardziej współczesna niż sama współczesność, a teatr robiony bardziej tradycyjnie, poczciwie, bez zbędnych udziwnień nie przeszkadza w odbiorze dzieła, w doszukaniu się wartości ponadczasowych. Eksperyment, unowocześnienie? Proszę bardzo, ale „obok”, a nie „zamiast” spektakli robionych „po bożemu”. Rzecz jasna, jeżeli nam się cała oprawa nie podoba, to zawsze możemy zamknąć oczy i słuchać! Tylko po co w takim razie wysilać się i iść do teatru? Jest przecież tyle pięknych płyt (o czym stale przypominają różni reżyserzy-rewolucjoniści), można siedzieć w domu w wygodnych papuciach, a nie męczyć się, stojąc gdzieś na jaskółkach.

Wolę jednak te jaskółki, bo lubię żywy teatr. I zawsze pozostaje nadzieja, że w czasie kolejnego spektaklu dostąpimy łaski, bo (trawestując słowa ks. Tischnera) dobrze śpiewający przystojny artysta na ładnej scenie to jest wielka łaska. Tak jak wielką łaską była cała wycieczka, bo mimo nieudanego pierwszego wieczoru w teatrze mieliśmy na pociechę siebie, wspaniałą jesienną pogodę i złotą Pragę. Potem już było lepiej, a ostatni wieczór mnie uradował bardzo. Dlatego z tego miejsca dziękuję wszystkim kochanym Klubowiczom, którzy zorganizowali nasz wyjazd.

Elżbieta Kubiak