Biuletyn 2(15)/2000  

The following information includes the order to make, the instructions provided with the medicine, any warnings, contraindications, and precautions that may apply to your medical situation. It is also important to note that the lowest price in amoxicillin generic may vary from pharmacy to pharmacy tadalafil aristo preis Ushibuka depending on several factors such as: type of pharmacy, cost of the medicine, brand name and generic name of the medicine, and so on. The ph balance is also fine to prevent any breakage.

The steroid tablets on the website are not for the average individual but if you want to take a supplement to help you in your muscle building goals or you just want to increase the strength of your muscles then these are for you. Bilgilerimiz, kimler, sorgulama ve tüm dolu olarak bireyler Castelli viagra generico in vendita olarak görülebilir, tüm yöntemler ve çalışmaları y. Seroquel is a brand name for quetiapine fumarate, a.k.a.

Kartki z dziennika

20 marca

Wczoraj – Kiri Te Kanawa. Szedłem niezbyt chętnie, znam dobrze z nagrań i taśm video, fotografii. Cały cykl w Teatrze Wielkim nazwany jest Wielkie Damy Sceny Operowej; lubię ten mit opery, wielkie słowa, magię, ale tu pomyślałem, że ujrzę właśnie Damę. Niemłodą i z całą pretensjonalnością pozycji; ponadto mówiono, że jest „po głosie”, w gorszej formie – po co psuć sobie urok jej postaci? Weszła wcale nie dama, gibkim młodym krokiem, zdenerwowana. Prześliczna, szczupła, prawie wychudzona, dziewczęca, a nawet, przez fryzurę, chłopięca (Boże, jaki to byłby piękny chłopiec!), w stroju – kombinacji pajęczych szarości – uwidaczniającym smukłość osoby. Zaczęła od dwóch małych arii Vivaldiego. Stremowana, i wibracja głosu trochę „brzęcząca”. Opanowała to szybko i, jako trzecią, zaśpiewała słynną arię Händla z Rinalda: Lascia ch’io pianga, poprzedzoną krótkim recitativem. Od razu było widać, że jest na „gruncie”. Spotkani w przerwie znajomi przyznali, że poryczeli się przy tym. Ja naturalnie też. W geniuszu Händla jest pewien ton, prawie nie podkreślany, ton marzycielstwa. Nostalgiczność arii, oddana z nadzwyczajnym powściągiem, prawie bez brania oddechu między piano i forte, była u niej zachwycająca. Właśnie do łez. Bardzo rzadko wielcy śpiewacy umieją znaleźć właściwy „styl” dla Händla, robią różne wysiłki – ona żadnego stylu nie szukała, kierowała się wzruszeniem. Chciała płakać i umrzeć. Gdyby nie miała swej wielkiej maestrii i swego zasadniczego tonu dyskrecji i delikatności, bezbłędnej intonacji – co daje razem „wielki styl” – nie byłoby tego wrażenia. Ona niczego nie szuka – po prostu ma. Oczywiście zdobyte kulturą i pracą. Swobodę śpiewu najlepiej widać patrząc na nią: często układ twarzy w śpiewie (u wielu) deformuje je, muszą wydobyć właściwy dźwięk kosztem mimiki i wyglądu. U niej odwrotnie – podczas śpiewania twarz nabiera najczarowniejszego wdzięku. Nuty „wybrzmiewające” z lekko asymetrycznym układem ust, w półuśmiechu, półmarzeniu, jakby cała była w smutnym-pogodnym śnie. Wokalnie bez zarzutu; uderzył mnie jej głos (który przecież znam), od pierwszej nuty Vivaldiego – delikatny i jasny. Właśnie dziewczęcy, co u śpiewaczek niemłodych (ma pięćdziesiąt sześć lat) jest niespotykane: albo sztucznie odmłodzone, albo przeciwnie, ściemniałe. A tu całkiem naturalne, jak pastuszek. Nawet zlękłem się, czy tą delikatnością opanuje dalsze pozycje programu, wymagające napięcia. Dopiero zetknięcie się na żywo z muzykiem pozwala uchwycić prawdziwy „gabaryt” (w tym wypadku wolumenu); nagrania są reżyserowane, nigdy nie mówią całej prawdy. Dopiero nieubłagana przestrzeń sali czy sceny ujawnia ją. Kiri Te Kanawa na żywo wypada lepiej niż w nagraniach. Jej sopran, klasycznie liryczny, widać jak na dłoni. Ale wielka era nagrań dała wykonawcom, zwłaszcza śpiewakom, jedno: w nagraniach nie może być mowy o jakimkolwiek niechlujstwie technicznym czy muzycznym, wszystko słychać, wszystko bierze się pod lupę. Dawniejsi, uformowani przez scenę operową, gdzie wiele uchodzi, bo całość opery dyktuje warunki – postać, akcja – byli mniej dbali. Poza tym wzrosła rola dyrygenta w operze; dawniej był on raczej akompaniatorem. Toscanini wprowadził wyłom – wrzeszczał, wyrzucał, ale i kochał, wyciągał ze śpiewaków wszystko i często, słuchając ich – płakał przy pulpicie. Dokładność śpiewu po wojnie osiągnęła szczyty: wymagający dyrygenci, nagrania. Każdy błąd na płycie nie jest do naprawienia, przechodzi do historii. Więc boją się i starają. Dawniej dbali o piękno brzmienia, strzeliste forte, jedwabne legato, dziś mają i jedno i drugie: brzmienie i muzyczność. Choć pod względem brzmienia taka Melba, na przykład, mimo prymitywu ówczesnej techniki nagrań, jest nieporównana. Instrumentalność głosu tamci mieli większą. Ale ta, którą prezentuje Kiri Te Kanawa, jest też zachwycająca, tyle, że „dzisiejsza”. Śpiewa się dziś naturalniej, to człowiek śpiewa, a nie flet. Dawniej dźwięk miał być zawsze „pokryty” – dziś jest „otwarty”. Otwarcie i pokrycie to całe dzieje śpiewu – od Pasty do Callas. Jedni bardziej w jedną stronę, inni w drugą. Kiri Te Kanwa łączy obie zasady. Po utworach barokowych zaśpiewała cztery arie koncertowe Mozarta. Jest specjalistką od niego, ma w repertuarze prawie wszystkie partie, które są na jej głos, nagrała je, niektóre dwukrotnie. Uderzył Mozart prywatnością, wszystko w powściągu, żadnego wysiłku interpretacyjnego – ot, po prostu, śpiewa się. Naturalnie wielki styl ma ona w sobie, więc też i Mozart był stylowy, ale bez eksponowania, bez pedantyzmu. Delikatny, przekorny, chłopięcy. Ozdobniki, tryle głęboko ukryte, jakby nie słyszalne, wykonywane z przekorną żartobliwością: o, tu musi być coś takiego, ale proszę nie zwracać na to większej uwagi. Mimo to nieskazitelne dynamicznie i wmontowane w linię śpiewu; jest na nie właściwe miejsce.

Sopran liryczny ma pewne ograniczenia brzmieniowe, niektóre „posiadaczki” chcą się z niego wyłamać. Toti dal Monte ku koloraturze, Tebaldi ku dramatyzmowi. Brały partie trochę niezgodne z ich warunkami, często defektowały lub wcześnie traciły głos. Kiri Te Kanawa trzyma się swego lirycznego sopranu starannie, nie śpiewa wielu partii, poprzeczkę ku „spinto” przesuwa oględnie (Marszałkowa, Arabella, Desdemona). Jest podobno Tosca, ale tylko w nagraniu, śpiewana, jak mówią, też delikatnie. Ciekaw jestem tego. To partia podstępna. Żylis-Gara, o podobnym wolumenie, świetnie sobie radziła.

Kiri Te Kanawa jest wychudzona – szczególnie dobrze to jest dla jej twarzy: głębokie cienie na policzkach, kości jarzmowe widoczne, ruchliwość mimiki. Jest wyjątkowo piękna, lekko egzotyczna (szerokość kości policzkowych, ukształtowanie szczęk); prócz Grety Garbo nie widziałem podobnie uformowanej i zwartej bryły twarzy. Fotografie nie ukazują tego, dopiero ruch. Od telewizyjnego nagrania Capriccia Straussa sprzed lat, jakby zmiana na korzyść – to wychudzenie.

Zasadniczy walor jej sztuki (coś, co się narzuca mimo mistrzostwa) to wzruszenie i wdzięk. Nie to, że my się wzruszamy – ona jest wzruszona i przejmująca. Od pierwszej nuty to widać; jak się do niej szykuje: tu jest, proszę państwa, sprawa poważna. A właściwie nie to; teraz wchodzę w siebie, oklaski powitalne już poza mną. Nigdy na występie wielkich śpiewaków tak się nie wzruszyłem. A mam na koncie i Tebaldi, i Sutherland, i Schwarzkopf, i Norman, i Margaret Price, i Victorię de Los Angeles, i Caballé, i Fischer-Dieskaua. Caballé miała magię, coś kociego i tajemniczego, no ale ma szczególny głos, chybotliwy, o zmiennej barwie. Kiri Te Kanawa zmienności ma mniej, jest prostsza, trochę jak ptak. Często, słysząc w Męćmierzu trznadla, jak bierze kwintę na zakończenie (nie zawsze), myślę: dlaczego żadna śpiewaczka tak nie wzrusza. Wczoraj miałem swego trznadla.

W drugiej części koncertu były pieśni Liszta, które bardzo lubię. Zastanawiające jest, gdy jakiś artysta, mający swoje „główne dzieło” i wkładający w nie całą siłę twórczą, robi, niejako obok, coś zupełnie innego – coś małego, i gdy te właśnie marginesowe, ulotne dziełka wydają się piękniejsze niż cała reszta monumentalna. Tak też z Lisztem: pieśni, to jakby inny kompozytor. Wczoraj zaśpiewane były z całym wyczuciem ich ulotności, prywatności. Podkreślam: prywatność (mimo maestrii) to główny atut Kiri Te Kanawy. Wśród bisów, na początek, wystrzał: aria z Gianniego Schicchi. Mój sąsiad w łzach – to piękna aria; on twierdzi, że najpiękniejsza u Pucciniego, ja wysoko wynoszę też Vissi d’arte.

Te dwie arie – z Rinalda i Gianniego – przed laty śpiewała nam na wakacjach w Kazimierzu Elżbieta Szaniawska, właściwie podśpiewywała, ale któregoś wieczoru, nad Wisłą, powiedziała: teraz będzie jak na lekcji u Brzezińskiego (uczyła się u niego w Łodzi). Zabrzmiały obie arie jak Pan Bóg przykazał. Wróciłem więc do Kazimierza, miałem dwadzieścia pięć lat, wszystko było przede mną. No i przede mną wielki napis na fasadzie Teatru Wielkiego: Kiri Te Kanawa.

Po skończonym koncercie, w szatni, usłyszałem naturalnie opinie zaprzyjaźnionych znawców: głos już nie ten. Komunikuję: TEN mi wystarcza. Jestem malarzem, zawijasy sztuki nie są mi obce.

Jacek Sempoliński