Trubadur 3(20)/2001  

I am very glad to have finally found an answer for my problems. The most common side effects include drowsiness, dizziness, drowsing and sleeping, dry mouth, blurred vision, fatigue, difficulty viagra argentina comprar Hacıqabul concentrating, trouble sleeping, nausea and vomiting. Glucophage 850, a highly selective inhibitor of glucagon-like peptide 1 receptor.

This is a dangerous prescription medication, but there are things that you can do to prevent this. Levitra y cuerpo en los 90: una historia https://electrokits.ro/70829-paxlovid-online-pharmacy-16105/ histórica - una historia histórica y una ficción. You need to have your blood pressure checked regularly so that you are not going to miss doses which you should be taking.

Debiuty w WOK

Wyjątkowo nie wyjechałam w tym roku na wakacje. Kto inny może by się zmartwił, ja po ustaleniu planów urlopowych wykrzyknęłam niezrozumiałe dla nieoperomanów „hura! ” i 15 czerwca popędziłam do Opery Kameralnej na otwarcie Festiwalu Mozartowskiego. Moi krewni i znajomi twierdzą, że wróciłam z teatru dopiero 26 lipca ok. godziny 24. Może i tak było, nie wiem, wiem za to, że nareszcie obejrzałam dwa spektakle brakujące do mojej „Mozartowskiej korony” (coś jak korona Himalajów dla alpinistów) tzn. Askaniusza w Albie i zupełnie cudowne D. O. M. Oprócz tego uprawiałam też „wielbicielstwo stosowane”, czyli biegałam na większość spektakli z udziałem Andrzeja Klimczaka. Nic nie poradzę, że jego Leporella, Papagena, Figara, Osmina w Zaidzie, czy Roberta w Mniemanej ogrodniczce mogę oglądać nieograniczoną liczbę razy. Wielką atrakcją były w tym roku również debiuty młodych utalentowanych artystów. Wspaniale było asystować im w stawianiu nierzadko pierwszych, no, może drugich i trzecich kroków na operowej scenie.

Don Giovanni naszych marzeń

Nadając taki właśnie tytuł temu fragmentowi mojej relacji mam na myśli zarówno debiut Jarosława Bręka w roli uwodziciela wszechczasów, jak i cały spektakl Don Giovanniego otwierający XI Festiwal Mozartowski. Bo też było to wykonanie wymarzone – doskonałe muzycznie, wokalnie i aktorsko. Doborowa obsada (oprócz wspomnianego już Jarosława Bręka drugi niezmiernie udany debiut – Rafał Siwek w roli Komandora oraz Agnieszka Kurowska, Marzanna Rudnicka, Andrzej Klimczak, Leszek Świdziński i inni) sprawiła, że po raz kolejny zachwyciłam się znanym przecież dosłownie na pamięć genialnym dziełem Wolfganga Amadeusza. Świetna inscenizacja Ryszarda Peryta i Andrzeja Sadowskiego należy do moich ulubionych spośród wszystkich spektakli operowych oglądanych na żywo. Znowu oczarowała mnie fantastyczna scena balu u Don Giovanniego z tłumem szalonych weneckich masek, deszczem confetti i serpentyn. No i te kołyszące się świeczniki! To prawdziwy majstersztyk, któremu nie dorównuje nawet finałowe uniesienie Don Giovanniego do piekieł przez trzy diabły w liberiach.

Wróćmy jednak do tego, co w operze najważniejsze, czyli do śpiewu. Dyrektor Stefan Sutkowski postawił na młodych śpiewaków i, jak zwykle, trafił w dziesiątkę. Dawno nie słyszałam takich oklasków dla wykonawcy niewielkiej, choć znaczącej roli Komandora. Rafał Siwek sprawił, że słynne finałowe Don Giovanni! wywołało autentyczny dreszcz przerażenia. Głos głęboki, gęsty, prawdziwie pozagrobowy, wspaniała interpretacja! Śpiewak był może jedynie nieco za żwawy w scenie pojedynku z Don Giovannim, ale opera to przecież konwencja, umowa, gra. Umówmy się więc, że w operze młody Rafał Siwek może występować jako ojciec Donny Anny. Przy okazji warto wspomnieć, że w tzw. międzyczasie Rafał Siwek zdobył Nagrodę Specjalną na 20. Konkursie Wokalnym Belvedere w Wiedniu.

Rola Don Giovanniego stawia przed śpiewakiem wysokie wymagania nie tylko czysto wokalne, ale i aktorskie. Trudno jest tak zbudować tę postać, by równie prawdziwy był czuły Don Giovanni – uwodziciel, jak i cyniczny Don Giovanni – oszust, kłamca i bezbożnik. Jarosław Bręk stworzył postać przekonującą w każdym momencie akcji, pełną, jednolitą. Jego Don Giovanni z wyrafinowanym wdziękiem uwodzi Zerlinę, jak psotny chłopiec bawi się „przebieranką” pod balkonem Donny Elwiry, a w finale z wesołego hulaki zmienia się w człowieka do końca wiernego swoim przekonaniom. Aktorstwo młodego śpiewaka nie jest może zbyt ekspresyjne – sądzę, że słusznie. Skoro natura nie poskąpiła mu wzrostu, to na maleńkiej scence WOK musi zachowywać się co najmniej wstrzemięźliwie, inaczej biada partnerom i dekoracjom. Oceniając występ Jarosława Bręka od strony wokalnej muszę przede wszystkim powiedzieć, że chyba nigdy nie słyszałam ładniej zaśpiewanej arii szampańskiej. W tym wykonaniu nie była to popisowa „katarynka”, ale mieniąca się pełną paletą kolorów kreacja wokalna. Poza tym podczas całego spektaklu artysta zachwycał mnie szlachetnością barwy i donośnym brzmieniem nigdy nie forsowanego głosu. On po prostu śpiewał – ba, ale ilu innych śpiewaków tak by potrafiło? Dość, że nie mogłam odmówić sobie przyjemności obejrzenia Don Giovanniego jeszcze raz, tym razem na zakończenie Festiwalu.

To idzie młodość

Prawdziwy festiwal debiutów miał miejsce podczas bodaj najbardziej obleganego przez publiczność spektaklu (sądząc po liczbie wejściówkowiczów przypadających na metr kwadratowy podłogi). Chodzi oczywiście o Czarodziejski flet. Jako Królowa Nocy wystąpiła absolwentka Akademii Muzycznej w Poznaniu Agnieszka Kozłowska. Obdarzona ładnym sopranem dość dobrze poradziła sobie z trudną partią, choć jej wykonanie arii z I aktu nie porwało mnie blaskiem koloratury. Popisowa aria Der Hölle Rache kocht in meinem Herzen podobała mi się daleko bardziej i szczerze żałuję, że koniec końców nie wybrałam się na żadne przedstawienie Uprowadzenia z seraju, w którym Agnieszka Kozłowska debiutowała w partii Konstancji. W roli Paminy wystąpiła doskonale znana nie tylko warszawskiej publiczności i posiadająca już wierne grono zaprzysięgłych fanów Marta Boberska. Artystka dorzuciła tego wieczoru jeszcze jeden drogocenny klejnot do swojej kolekcji świetnych kreacji wokalnych. Młodzieńcza Pamina w jej wykonaniu to istne cudeńko zarówno dzięki precyzyjnie prowadzonemu szklano-srebrzystemu głosowi, donośnemu, ale zawsze delikatnemu i słodkiemu, jak i dzięki urodzie oraz wdziękowi śpiewaczki. Warto było także zauważyć debiuty w rolach Trzech Dam i Trzech Geniuszy, np. w partii Pierwszej Damy 23 i 24 czerwca wystąpiła. pierwsza dama WOK Agnieszka Kurowska, a w następnych spektaklach Zofia Witkowska i Gabriela Silva.

Jeszcze większe zmiany nastąpiły w męskiej części obsady Czarodziejskiego fletu. Wspaniałym Sarastro był Rafał Siwek. Jego aksamitny bas w arii In diesen heil’gen Hallen zdawał się wyrażać całą harmonię świata. W roli figlarnego Papagena trochę „mało figlarnie”, moim zdaniem, zaprezentował się Artur Ruciński. Mimo że śpiewak zdawał się dość swobodnie czuć na scenie i odgrywał dobrze znane, a przecież zawsze śmieszne sceny, zabrakło tego czegoś, co decyduje o powodzeniu kreacji. Odczułam to tym bardziej, że artysta, skądinąd obdarzony bardzo pięknym barytonem, również wokalnie nie przekonał mnie do swego bohatera. W jego naprawdę pięknym (może zbyt pięknym) śpiewie brakło tych kpiarskich, wesołych nutek. Niewątpliwym natomiast „hitem” obok kreacji Marty Boberskiej – Paminy był występ Tomasza Krzysicy – Tamina. Przyznać trzeba, że artysta doskonale pasował do roli zagubionego w czarodziejskiej krainie księcia. Zagrał go jakoś tak na wpół romantycznie, na wpół bohatersko, a zaśpiewał po prostu prześlicznie. Tu mogę się jedynie uciec do kilku przenośni pomocnych w opisie tego, co można było usłyszeć ze sceny: aksamitne piano, jedwabne legato, melancholijna aria Dies Bildnis ist bezaubernd schön pełna oddechu i światła. Brawo Prinz!

Amerykański import

Trzy sopranowe partie męskie: Cecilia w Lucio Silli, Sesta w Łaskawości Tytusa i Aminty w Królu Pasterzu powierzono w tym roku młodemu kontratenorowi amerykańskiemu Robertowi Crowe’owi. Artysta pochodzi z Kalifornii, wykształcenie muzyczne zdobył w Manhattan School of Music. W repertuarze posiada liczne partie, od Nerona w Koronacji Poppei Claudio Monteverdiego, kantaty Jana Sebastiana Bacha Jauchzet Gott in allen Landen poprzez role w operach Händla i Mozarta po Oberona w Śnie nocy letniej Benjamina Brittena. Oczekiwałam jego występów z ciekawością, bo artysta ten miał przed sobą trudne zadanie – zaprezentować się jak najlepiej przed publicznością, która każdą kreację w tych partiach porównuje, niczym do wzorca z Sčvres, do kreacji Dariusza Paradowskiego.

Pierwszy wieczór z udziałem Roberta Crowe’a muszę uznać za niezbyt udany. Głos nierówny, w górach nieprzyjemnie ostry, w dole matowy, piano ledwo słyszalne, często jakby połykane. Również ozdobniki tym razem nie bardzo ozdabiały śpiew, zostały bowiem jedynie z trudem „wypiszczane”. W zestawieniu z partnerującą mu Agnieszką Kurowską (Giunia) Cecilio był nie tylko słabszy głosowo (w duecie to Giunia ze swoim pełnym sopranem zdawała się być mężczyzną), ale i zupełnie drewniany aktorsko. Jak lunatyk sunął niepewnie po scenie. Trema? Zmęczenie? Brak szkieł kontaktowych? Za mało prób? – nie wiem, ale wychodząc z teatru nie zastanawiałam się nawet nad wokalnymi możliwościami „amerykańskiego chłopca”, tylko nad tym, czy on w ogóle potrafi się uśmiechać.

Jednak już 10 lipca (przedstawienie Łaskawości Tytusa) słuchałam zupełnie innego śpiewaka. Podmienili go w międzyczasie, czy co? Głos wyrównany, pełniejszy, silny i pełen blasku w górze. Całkiem udane fioritury w arii Parto, ma tu ben mio i pięknie, jakby z namysłem śpiewana aria Deh per questo istante solo zostały nagrodzone gorącymi oklaskami. Co prawda śpiewakowi pozostały słabiutkie, jakby lekko więznące w gardle piana, ale tutaj brzmiały one słodko i melancholijnie dając efekt łagodnego smutku.

W drugiej kontratenorowej partii Annia wystąpił Bernard Pyrzyk. Bardzo lubię okrągły głos tego śpiewaka, choć czasem dźwięczą w nim jakieś niepokojąco brzęczące nutki. Duże brawa za aktorską ekspresję i arię w II akcie. W pozostałych rolach wystąpili artyści od lat z powodzeniem występujący w Łaskawości. Królewska (w tym roku stanowczo słabsza wokalnie) Vitellia Ewy Frakstein, słodka Servilia Marzanny Rudnickiej, czy pełen powagi Publio Jerzego Mahlera to kreacje, które na długo pozostają w pamięci widza. Klasą samą dla siebie w tym przedstawieniu jest Leszek Świdziński. Co roku nie mogę sobie odmówić przyjemności podziwiania go w spektaklu La Clemenza di Tito i zawsze dochodzę do jednego wniosku – żaden rzymski cezar nie był nigdy bardziej cesarski, niż Leszek Świdziński w roli Tytusa. Jeśli dodać, że to chodzące uosobienie majestatu jeszcze fantastycznie śpiewa, nie dziwię się pewnej wielbicielce, która przybiegała na spektakle z bukietami czerwonych róż. Wyrażę zresztą w tym miejscu nie tylko moje zdanie, że w tym sezonie Leszek Świdziński prezentuje wspaniałą formę wokalną i aktorską, i to zarówno w mniejszych, jak i w większych partiach repertuaru barokowego, Rossiniowskiego i Mozartowskiego. Oby tak dalej.

Wróćmy jednak do Roberta Crowe. Jego występ w Królu Pasterzu umieściłabym gdzieś między nieudanym Lucio Sillą a dobrą Łaskawością. Tu zemściły się owe zdławione piana. Bez pięknej, słodkiej, lekkiej frazy nie da się bowiem wykonać ślicznego ronda L’amerň, sarň costante, w którym całe wrażenie polega właśnie na słodyczy płynącej melodii. Bardzo dobrze wypadł natomiast brawurowy duet Aminty i Elizy (Agnieszka Kurowska), który ja osobiście uważam za ósmy, dziewiąty i dziesiąty cud świata. Dwa soprany splatają się w nim i rozplatają, gdy jeden trzyma wysoką nutę, drugi popisuje się koloraturą. Szkoda, że amerykański kontratenor znowu wyraźnie nie potrafił odnaleźć się na scenie. Szczęściem Agnieszka Kurowska w odpowiednich momentach wyciągała do niego ręce, inaczej dwoje zakochanych stałoby obok siebie jak kołki. Z drugiej strony, to właśnie podczas przedstawienia Il Re Pastore Crowe udowodnił, że potrafi nie tylko się śmiać, ale i rozbawić innych. Jego bieg w podkasanej szacie za umykającą za kulisy Elizą wywołał szczery śmiech publiczności, gorzej, że artysta o mało nie pogubił pasterskich sandałów, które cały czas sprawiały mu wyraźny kłopot.

Don Cassandro

Grana tylko raz podczas Festiwalu Mozartowskiego opera La finta semplice (Rzekoma naiwna) gromadzi zawsze pełną widownię. Sądzę, że około jednej czwartej publiczności stanowią wierni wielbiciele (wśród nich i ja) przezabawnej komedii rozgrywającej się na tle widoku Canale Grande. W zabawną całość doskonale wpisał się debiutujący w roli Don Cassandra (skąpego starego kawalera) Bogdan Śliwa. Śpiewak zawsze wspaniale bawiący publiczność w rolach komediowych i tym razem zaprezentował swoją nieprzeciętną vis comica. Na scenie było go po prostu pełno, ale nigdy nie przekroczył cienkiej granicy między dobrą zabawą a aktorską szarżą. Don Cassandro to na szczęście rola nie tylko do zagrania, ale i do zaśpiewania. Bogdan Śliwa zaś śpiewa czystym, bardzo nośnym głosem z charakterystyczną kpiarską nutką. Scena Ubbriaco non son io w jego wykonaniu była kapitalna.

Rosną nowe Hiacynty

24 lipca prawie na zakończenie Festiwalu na scenie WOK pojawił się jeszcze jeden rzadko wystawiany Mozartowski klejnocik – opera Apollo et Hyacinthus z librettem, jak sam tytuł wskazuje, napisanym po łacinie. W nowych partiach debiutowali tu dwaj kontratenorzy: Piotr Olech jako Apollo i Piotr Wojtasiewicz jako Hiacynt. Niech żałuje każdy, kto kręcąc nosem na łacińską ramotę nie wybrał się tego wieczora do teatru. Byłby bowiem szczęśliwym świadkiem narodzin gwiazdy. Młodziutki Piotr Wojtasiewicz, znany już niektórym melomanom z występu w partii Świętego Aleksego w operze Il Sant’Alessio dosłownie rzucił widzów na kolana. Przepiękny, czysty, pełny sopran, doskonała technika, wirtuozeria w jedynej, ale za to naprawdę popisowej arii Saepe terrent Numina. Mimowolnie narzucające się porównania do Dariusza Paradowskiego są akurat całkiem na miejscu, bo pierwsze frazy arii zabrzmiały u Wojtasiewicza łudząco podobnie. Dalej interpretacja była już inna, nie lepsza, nie gorsza, po prostu inna. Jeśli miałabym się czegoś czepiać, to może nie dość dopracowanego brzmienia trylu. Ale nie mam zamiaru czepiać się czegokolwiek. To było po prostu fenomenalne! Oto w cieplarnianym klimacie WOK wyrósł nam nowy wspaniały Hiacynt. Przy tym świetnym występie tylko dobrze sprawił się drugi debiutujący w spektaklu kontratenor Piotr Olech. Jego głos, choć przyjemny, jest jakiś blady, chciało by się rzec – bezbarwny. Ładna aria Iam pastor Apollo. także sprawiła takie właśnie anemiczne wrażenie. O wyraźnym braku dostojeństwa niezbędnym do odmalowania portretu patrona muz nawet nie wspomnę. Nie zawiódł natomiast występujący w roli Zefira trzeci w tym bukiecie kontratenor – mistrz Piotr Łykowski (tak na marginesie; czy z tym imieniem są związane jakieś szczególne predyspozycje?)

Debiutów w nowych partiach było na Festiwalu jednak znacznie więcej. W Śnie Scypiona w roli Licenzy wystąpiła Marta Boberska, do niedużej roli Allazima w Zaidzie wrócił po latach Jerzy Mahler – i zrobił to w wielkim stylu. Tenor Krzysztof Machowski wystąpił po raz pierwszy w partiach Lucio Silli i Alessandra w Królu Pasterzu. 16 czerwca w Weselu Figara w rolę Almavivy wcielił się Witold Żołądkiewicz (tego spektaklu nie widziałam). Rekordy popularności biło Wesele Figara z Jarosławem Brękiem w roli hrabiego (którą to partią debiutował na scenie WOK w zeszłym roku). Nie doszło niestety do oczekiwanych z ciekawością debiutów nowej obsady Cosi fan tutte: Marta Wyłomańska – Fiordiligi, Anna Radziejewska – Dorabella, Tomasz Krzysica – Ferrando, Artur Ruciński – Guglielmo, Paweł Ławreszuk – Don Alfonso, oraz do występu Olgi Pasiecznik w partii Paminy w Czarodziejskim flecie. Trudno, cierpliwie poczekam, może za rok. też spędzę całe wakacje w Warszawie.

Katarzyna K. Gardzina