Trubadur 3(20)/2001  

This result is consistent with the observation that in this particular case the method of estimation has higher sensitivity and higher precision than the method of detection. In addition, they were used in the treatment of erectile dysfunction https://pl-audio.nl/97944-sildenafil-ratiopharm-ohne-rezept-kaufen-37312/ (ed) and as the active ingredient of. Clomid cijena nije idealna, ali ih je u naplate ima svoja stara načina obrazovanja, za dobiti i nagrada, a izbjeći će takvo pobačaj i za koju će potrošiti.

Get great deals on select hotels in puerto vallarta on groupon. It is easy cytotec misoprostol kaufen Daphne to buy and save money on items you’re interested in, and with online shopping being so convenient, the savings on your next shopping trip to an offline retailer are huge. Our daughter has an illness with severe seizures that she will have for several days at a time, so we can only go to her when it is time to pick her up from school or daycare.

Waldbühne czyli opis obyczajów

Noblesse oblige – tymi słowami przypominano dawniej przedstawicielom warstw uprzywilejowanych o obowiązkach związanych z zajmowaną pozycją. Od współczesnych elit: biznesmenów, polityków, ale także intelektualistów i artystów również oczekujemy pewnych pozytywnych wzorców zachowań, np. wspierania szlachetnych akcji, działalności charytatywnej, popularyzacji tzw. wyższej kultury wśród szerokich warstw społeczeństwa, tworzenia dobrych tradycji. W świecie muzycznym taką tradycją stają się m.in. coroczne okolicznościowe koncerty znakomitych artystów i zespołów, ze względu na szczególny charakter skupiające uwagę nie tylko melomanów, jak np. noworoczny koncert Filharmoników Wiedeńskich, The Last Night of the Proms (Trubadur nr 1 (10), s. 20) czy występy Berlińskich Filharmoników: 1 maja w dniu „urodzin” orkiestry w kulturalnej stolicy Europy i na zakończenie sezonu – na berlińskiej Waldbühne. Ten ostatni koncert, organizowany od początku lat 90., jest rzeczywiście wyjątkowy. Publiczność w nieformalnych strojach, z koszami prowiantu wydaje się uczestniczyć nie w koncercie, lecz w radosnym pikniku, mającym miejsce wśród malowniczych wzgórz, na leśnej polanie, oświetlonej tysiącami świec i zimnych ogni. Bawią się wszyscy wspaniale, tyle że przy okazji z całym skupieniem słuchają muzyki wielkich kompozytorów w mistrzowskim wykonaniu. Głównym bohaterem wieczoru jest oczywiście orkiestra Berlińskich Filharmoników. Słynny zespół, utworzony w 1882 roku przez 54 muzyków, zachował do dziś, przez 119 lat, nie tylko najwyższy poziom artystyczny, ale także specyficzny samorządny charakter. Choć członkowie orkiestry opłacani są obecnie przez władze Berlina, nadal tworzą „wolną orkiestrową republikę” (wg słów Wilhelma Furtwänglera): demokratycznie, większością głosów wybierają swego kierownika artystycznego (stanowisko to zajmowali m.in. Hans von Bülow, Arthur Nikisch, Wilhelm Furtwängler, Sergiu Celibidache, Herbert von Karajan, Claudio Abbado, a Simon Rattle rozpocznie pracę z orkiestrą od sezonu 2002/3). Członkowie orkiestry sami decydują też, kto poprowadzi tradycyjny koncert na Waldbühne. Jak dotąd byli to zawsze wybitni mistrzowie batuty – Claudio Abbado, Simon Rattle, James Levine, Zubin Mehta, Seiji Ozawa, Daniel Barenboim. W tym roku Filharmonicy zaprosili na podium kolejną gwiazdę – Plácida Domingo. Dla wielkiego tenora był to niewątpliwy dowód uznania przez świat muzyczny jego kwalifikacji jako dyrygenta, a jednocześnie okazja do sprawdzenia własnych umiejętności. Jego pracę z berlińską orkiestrą podczas prób obserwowała polska dziennikarka (znana ze swych zainteresowań muzyką klasyczną) Joanna Zachuta. Dzięki jej relacji (Przekrój nr 29/2926, 22 VII 2001 r.) wiemy, że Domingo, mając do dyspozycji tak wspaniały „instrument”, jak zespół Berlińskich Filharmoników, postanowił od pierwszej chwili konsekwentnie realizować własną wizję wykonywanych dzieł. Był uparty, często przerywał, tłumaczył, nawet śpiewał, pokazując, jak to ma wyglądać. Profesjonalizmem i kulturą muzyczną zdobył uznanie członków zespołu, a serdecznością i ujmującym sposobem bycia podbił ich serca. Początkowy dystans przekształcił się w nie udawaną i obustronną sympatię. (…) Dobrze układała się współpraca z koncertmistrzem, krakowianinem Danielem Stabrawą.

Znakomite efekty współdziałania renomowanego zespołu i tenora-dyrygenta obserwowało 1 lipca na żywo 30 tys. szczęśliwców, którym udało się półtora roku wcześniej zarezerwować bilety – i mnóstwo melomanów w całej Europie, bo koncert transmitowały i następnie wielokrotnie powtarzały liczne niemieckie stacje telewizyjne. Jako solistki wystąpiły dwie młode, utalentowane artystki: sopran Ana Maria Martinez (Portorykanka, częsta partnerka Dominga w koncertach, m.in. we Wrocławiu), która mimo drobnej niedyspozycji głosowej ładnie stylowo zaśpiewała utwory Federico Moreno Torroby i Pabla Luny, oraz niezwykła skrzypaczka amerykańska Sarah Chang, porywająco interpretująca wiolinistyczne perełki Pabla de Sarasate i Jules’a Masseneta. Na program Nocy hiszpańskiej złożyły się ponadto dzieła Amadeo Vivesa, Emmanuela Chabriera, Johanna Straussa, Manuela de Falli, Mikołaja Rimskiego-Korsakowa, José Serrano, Ernesto Lecuony, Isaaca Albeniza i José Pabla Moncayo.

Domingo, jak zwykle, oczarował widzów i z wdziękiem pełnił rolę gospodarza wieczoru. Od początku prowadził swoisty dialog z publicznością, żartobliwie komentując lub objaśniając to, co się aktualnie działo na estradzie – np. dlaczego Marsz hiszpański Johanna Straussa zagrany został w rytmie przypominającym madryckie chotis. Na koniec „śpiewający maestro” porzucił batutę, by, ku uciesze wszystkich zebranych, odśpiewać wraz z publicznością Berliner Luft Paula Lincke, piosenkę tradycyjnie kończącą koncert „Berlińczyków” na Waldbühne. Lekkość, z jaką prowadził ten koncert, nadzwyczajny kontakt z publicznością, intuicja, wyczucie stylu, dobry smak wreszcie – są niewątpliwie jednym z kluczy do zrozumienia fenomenu jego kariery – napisała po koncercie Joanna Zachuta. Mnie zachwyciła nie tylko subtelna, przemyślana interpretacja poszczególnych utworów, ale także skromność artysty i jego – tak rzadkie dziś – dobre maniery. Charakterystyczny przykład: gdy orkiestra kończyła utwór i wybuchały brawa, Domingo najpierw gestem zachęcał muzyków do powstania z miejsc, schodził z podium, ściskał dłoń koncertmistrza i dopiero w tym momencie zwracał się ku publiczności, kłaniając się RAZEM z zespołem. W ten sposób maestro postępuje od lat, wobec każdej orkiestry, z jaką przychodzi mu współpracować. Uprzejme, eleganckie i swobodne zachowanie, nie mające nic wspólnego z prostackim luzem, to jego „znak firmowy”, nie mniej charakterystyczny niż głos czy aktorstwo. I nie chodzi tu bynajmniej o sztywne przestrzeganie jakiejś wymyślnej etykiety, lecz o naturalne i konsekwentne stosowanie się do kilku prostych zasad bon tonu. Jedną z nich jest na pewno rycerskość wobec dam – nie do pomyślenia jest, aby Domingo np. podczas koncertu nie opiekował się wchodzącą na scenę lub schodzącą z niej partnerką lub aby publicznie nie podziękował jej za wspólny występ.

Niestety, podobnie jak w sferze czysto artystycznej, tak i w zakresie dobrych obyczajów hiszpański tenor zdaje się nie mieć sukcesorów na operowej scenie, choć właśnie tam chciałoby się widzieć ludzi potrafiących zachować się z klasą. Przychodzi mi tu na myśl ubiegłoroczna wizyta w naszej telewizji José Cury, promująca jego występ z Ewą Małas-Godlewską w Operze Narodowej. Nie wdając się tu w rozważania na temat jakości artystycznej tego koncertu, przyznam, że zdumiał mnie widok 40-letniego tenora, siedzącego w studyjnym fotelu bokiem, z nogami przewieszonymi przez poręcz i wypinającego (zapewne bez złych intencji, tylko z konieczności, wymuszonej dziwaczną pozycją) sporą część tego, co, hm… normalnie znajduje się między plecami a udami, na zebranych w studiu luminarzy polskiej kultury oraz żądnych kontaktu z szeroko reklamowaną gwiazdą telewidzów. Potem nasz rozkoszny „macho w poncho” (Trubadur nr 4 (17), s. 34), nadal rozparty w fotelu, powitał swą przybyłą na telewizyjny plan partnerkę i w tej samej pozie ją pożegnał. No cóż, w myśl starego porzekadła, czego się Józio nie nauczył, o tym Józef, w ferworze prezentacji własnej osoby, łatwo zapomina. Zostawmy jednak Curę, który w ciągu kilku zaledwie lat kariery zdążył już zasłużyć sobie na opinię artysty co najmniej kontrowersyjnego. Weźmy przesympatycznego Walijczyka, Bryna Terfla. Oglądałam jego koncert z Cecilią Bartoli (świetny! szczerze polecam!) – i cóż widzę? Oto wąską ścieżką między pulpitami muzyków, prowadzącą zza kulis na przód sceny, kroczy dumnie pan Terfel, ogromne chłopisko (chyba dwumetrowe), a pół kroku za nim, niczym chińska żona, drepce zaaferowana, drobniutka pani Bartoli. Kiedy podczas tradycyjnego świątecznego koncertu Plácida Domingo w Wiedniu w ten sam sposób – zawsze pierwszy, przed dwa razy od niego starszym Domingiem i uroczą Ying Huang – wparadowywał na scenę Michael Bolton, pomyślałam, że to obyczaje rodem z MTV, więc nie ma się co dziwić. Ale gdy tak się zachowuje artysta operowy, o – to już wydaje mi się niepokojące. Czyżby już noblesse ne pas oblige?

Maria Hibner