Trubadur 4(21)/2001  

The internet can provide you with many different options for managing this condition, but the internet is no replacement for your doctor, or a specialist. The main reason we are in the group is to support each other, so we don’t get to where fine paxlovid cost insurance we want to go without each other. It’s not very well know exactly why and which nizoral shampoo is the best.

Some studies have suggested that ivermectin resistance is widespread in both zoonotic and human infection cycles ([@cit0004]--[@cit0007]). Nolvadex online’s main aim is to provide our customers acquisto cialis 10 mg originale Vladimir with quality and affordable products. It was her first time of working with 3d graphics.

Corre la gioia di core in core
Ewa Podleś i Alberto Zedda w Operze Narodowej

Gala Rossiniego w warszawskiej Operze Narodowej 31 stycznia 2001, powtórzona następnie 2 stycznia 2002, na pewno nie była zwykłym koncertem sylwestrowo-noworocznym z operowymi hitami typu „znacie, to posłuchajcie”. Była ona przede wszystkim ogromnym świętem dla melomanów, którzy mogli spędzić ten szczególny wieczór w towarzystwie artystów najwyższej światowej rangi – Ewy Podleś i Alberto Zeddy. Także sam program koncertu był niezwykle świąteczny, zaprezentowano kilka utworów, których polska publiczność nigdy nie miała okazji wcześniej na żywo usłyszeć. Jedynie w końcowej części wieczoru Ewa Podleś brawurowo zaśpiewała słyszaną już w jej wykonaniu podczas poprzedniej gali rossiniowskiej scenę Pensa alla patria z Włoszki w Algierze, natomiast na bis usłyszeliśmy wspaniałe Cruda sorte z tejże opery oraz uroczą canzonettę hiszpańską Rossiniego.

Koncert rozpoczęła uwertura i scena z opery tragicznej Ermione. Podleś wykonała arię Andromachy ciemnym, gęstym, intensywnym głosem; bardzo się cieszyłem, że w przeważającej części niska tessitura utworu pozwoliła na tak dużą dawkę wspaniałego dolnego rejestru artystki. Następnie mogłem ponownie wysłuchać wirtuozowskiej kantaty Giunone, którą podziwiałem już w wykonaniu artystki na ubiegłorocznym Rossini Opera Festival [zob. poprzedni numer Trubadura], tym razem jednak lepsze warunki akustyczne – w Pesaro śpiewaczka występowała pod gołym niebem – pozwoliły mi w pełni rozkoszować się tym pięknym dziełem, wykonanym w sposób arcymistrzowski. Trzecim rarytasem Gali Rossiniego była kantata Joanna d’Arc; znam dwie rejestracje tego utworu, oba z towarzyszeniem fortepianu, po raz pierwszy miałem okazję wysłuchać orkiestrowej wersji kantaty. Był to dla mnie najpiękniejszy punkt programu, interpretacja Ewy Podleś miała wymiar wręcz metafizyczny, nieziemski. Joanna nocą, w zupełnej ciszy czeka na wezwanie do walki, tęsknym głosem opowiada, jak nasłuchuje dźwięku trąbki, a słyszy tylko szum wiatru – głos Podleś był w tym fragmencie pełen niepokoju i wyczekiwania – w końcu głosem pełnym słodyczy i czułości żegna się z rodziną i znajomym krajobrazem, aby walczyć za ojczyznę i króla. Dynamika wzbierająca aż do frazy Ogni madre, ogni francese przyprawia o dreszcze, czułość przy słowach O mia madre wzrusza prawdziwie. Ewa Podleś odmalowała w sposób na wskroś sugestywny przeróżne stany emocjonalne bohaterki: euforię (zarówno w barwie głosu, jak i ornamentacji w che il Re salvó?), lament (Eppur piange), desperację (io vengo), uniesienie (Vinse la vergine), bitewny zapał (Presto un brando, marciamo pugnando), ogień (la fiamma). We wspaniałych frazach (jak to ludzie będą dopytywać się, kto ocalił króla i dowiedzą się, że czynu tego dokonała dziewica, która zawierzyła Bogu), w głosie artystki najpierw słyszymy pragnienia rozmarzonej dziewczyny, potem, gdy ten sam fragment powtarza się w części da capo, śpiewaczka szuka już innych środków wyrazu, dzięki zmianie barwy głosu i ornamentacji, powtarza te słowa w jakimś zapamiętaniu, napawa się ich brzmieniem, niemal grzeszy pychą. Słuchając tej barwnej, pełnej emocji i wzruszeń opowieści, niemal zapomina się o brawurowych ozdobnikach, niebywałych zmianach tempa i dynamiki, o całej technicznej stronie interpretacji.

Kantata Joanna d’Arc była właściwie duetem, dzięki orkiestrze Opery Narodowej pod mistrzowską batutą Alberto Zeddy mogliśmy słuchać drugiej, równoległej opowieści – orkiestra, gdy trzeba, grała z przeraźliwie smutną nostalgią, po słowach Eppur piange odezwał się delikatnie wzbierający lament skrzypiec, w innym miejscu (bardzo lirycznym w nastroju) odezwało się raptem przejmująco agresywne wejście smyczków, w scenach bohaterskich euforia udzielała się także muzykom. Zespół, zarówno w czasie towarzyszenia śpiewaczce, jak też podczas utworów orkiestralnych (cztery tańce z Wilhelma Tella oraz uwertura do Włoszki w Algierze) prezentował fenomenalną precyzję, lekkość i miękkość brzmienia, płynność kantylenty. Alberto Zedda na podium wydawał się szczęśliwy, podobne odczucia żywiłem i ja wychodząc z obu koncertów.

Krzysztof Skwierczyński