Trubadur 4(21)/2001  

And when these feelings are present, it can make it hard to overcome your addiction, so why should anything be done differently? Pentasa Realejo Alto and entocorticoid for the treatment of asthma. Inhalation of methocarbamol into anesthetized animals causes a dose-dependent decrease in respiratory frequency.

Generic clomid is manufactured by many different companies. Buy doxycycline https://elaboraservizi.it/77136-farmacia-svizzre-per-ordinare-cialis-50402/ from canadian pharmacies online and get prescription at the closest pharmacy. This may be an important consideration to keep in mind when making any change to your drug regimen.

I Festiwal Polskich Oper Współczesnych

Na pierwszy w historii Warszawskiej Opery Kameralnej Festiwal Polskich Oper Współczesnych złożyły się trzy tytuły. O prapremierze Balthazara Zygmunta Krauzego pisałam w poprzednim numerze. Dziś parę słów o kolejnych spektaklach festiwalu, czyli operach Antygona Zbigniewa Rudzińskiego i Quo Vadis Bernadetty Matuszczak.

Libretto do Antygony na podstawie dramatu Sofoklesa sporządził sam kompozytor. Być może w tym właśnie tkwiła jedna ze słabości spektaklu. Niektóre natrętnie powracające frazy (jak w monologach Kreona), czy zwroty w stylu: Eurydyko, o matko ty moja!, wydawały się zbyt pompatyczne i trącące myszką. Wydaje mi się także, że wycięcie tego i owego z Sofoklesa przy pozostawieniu wszystkich postaci i np. marginalnie potraktowanego wątku miłości Hajmona, syna Kreona, do Antygony, zaszkodziło spójności dramatu. Może z Hajmona należało w ogóle zrezygnować? Ale wtedy nie byłoby klasycznych trzech trupów w finale. Może tę partię (w moim odczuciu szczególnie nieudaną muzycznie) należało rozbudować, podobnie, jak rolę Eurydyki, która w efekcie miała do zaśpiewania jedynie krótki przedśmiertny monolog w finale i osunęła się martwa (oczywiście z rozpaczy). Koniec końców, dramaturgicznie Antygona wydała mi się operą o Kreonie, o jego wyborach, uporze i wyrzutach sumienia. W pozbieraniu tego wszystkiego w zgrabniejszą całość nie pomogła nieco niezrozumiała chwilami reżyseria Jarosława Kiliana.

Muzyki Rudzińskiego słuchało się właściwie bardzo przyjemnie, dopóki słuchacz nie zaczął się zastanawiać, skąd zna poszczególne „kawałki”. Ta mozaika stylów byłaby jeszcze całkiem do przyjęcia, gdyby nie wielki cytat z Don Giovanniego, stanowczo za długi i za dosłowny, by potraktować go bądź z przymrużeniem oka, bądź jako ciekawy zabieg kompozytorski. Śpiewane przez chór Kreeeooonie! zamiast Don Giovaaaanni! i pojawienie się, niczym posągu Komandora, młodziutkiego Tyrezjasza złamało całkowicie budowany od początku nastrój tragedii. Podobnie pojawianie się dodanych przez autora postaci Trzech Erynii, które same w sobie bardzo mi się podobały, ale jakoś dziwnie nie pasowały do powagi dramatu, zakłócało spójność spektaklu. Powiem więcej – te Erynie były sympatyczne, podczas gdy ja, naczytawszy się w dzieciństwie mitologii greckiej, uważam je za jeden z najstraszliwszych owoców wyobraźni starożytnych. Do muzyki miałabym jeszcze jeden zarzut – zbyt częste stosowanie bardzo długich pauz. Wiadomo, że w muzyce cisza może być równie wymowna, jak dźwięki, ale ta cisza stawała się „amuzyczna”. Brzmiało to czasami tak, jakby orkiestra lub śpiewak zastanawiali się nad dalszym ciągiem muzycznej narracji.

Dorota Lachowicz w partii Antygony stworzyła, na ile pozwalało jej na to libretto, postać dzielnej kobiety o nieugiętej woli. Nazbyt rozbudowanej, moim zdaniem, roli Kreona tak wokalnie, jak i aktorsko nie udźwignął Józef Frakstein. Zaznaczam, że widziałam tylko pierwsze przedstawienie Antygony, podczas którego śpiewak sprawiał wrażenie po prostu niedysponowanego. Tak czy inaczej, przydługie monologi władcy wypadały blado i bezbarwnie. No i nie mogę darować scenografowi Andrzejowi Sadowskiemu, że dał Kreonowi na głowę taki brzydki garnek. Reszta kostiumów i ascetyczne dekoracje dobrze tworzyły archaiczno-ponury nastrój. W innych, zdecydowanie mniejszych już rolach wystąpili: prawie niezauważalna dramatycznie Ismena – Justyna Stępień, nieszczęsny Hajmon – Wojciech Parchem i potrafiąca zrobić coś z niczego Ewa Mikulska jako Eurydyka, żona Kreona. W dwóch bardzo ładnych muzycznie scenach podobał mi się chór przygotowany przez Ryszarda Zimaka. Dyrygował Tadeusz Karolak.

Festiwal Oper Współczesnych zakończyły trzy spektakle Quo vadis Bernadetty Matuszczak z librettem kompozytorki. Nie widziałam tego przedstawienia pięć lat temu, gdy powstało na zamówienie WOK, dlatego z tym większą ciekawością poszłam na nie teraz. Cóż mogę powiedzieć? Quo vadis Matuszczak jest na pewno lepsze niż film Kawalerowicza, ale film uważam za marny. Nie jest to jednak opera, tylko bryk, czy raczej komiks z powieści Sienkiewicza. Mamy tu bowiem wszystkie najważniejsze sceny, ba, nawet dialogi. Oto Marek w willi Petroniusza, potem Petroniusz u Aulusów, barwne sceny w pałacu Nerona, katakumby, Zatybrze. Brak jedynie (i bardzo dobrze) lwów pożerających biednych chrześcijan. Kompozytorka pracując nad librettem musiała wykonać iście tytaniczną pracę. Mimo to spektakl rozpada się na siedem aktów i kilkanaście scen przenoszących nas to tu, to tam.

Muzyka – generalnie minimalistyczna – zwraca uwagę swoją łagodnością właściwie tylko w momentach zmian dekoracji, kiedy scena pozostaje zasłonięta białym płótnem z wyświetlonym słonecznym kręgiem. Od strony wokalnej Quo vadis to nieprzerwany strumień recytatywów wygłaszanych przez kolejne przewijające się przez scenę postacie.

Mimo to nie wyszłam z teatru rozczarowana. Sprawiły to wspaniałe głosy śpiewaków, nawet w tych niewielkich rólkach dające słuchaczowi wiele satysfakcji. Piękny bas Jerzego Ostapiuka (Aulus Plaucjusz), wspaniały śpiew i wyrazista gra aktorska Ewy Frakstein w roli Akte i zabawny Chilon Jerzego Knetiga to tylko przykłady. Szczególną uwagę zwracał także Wojciech Parchem jako Neron. Postać szalonego władcy-poety w jego wykonaniu wypadła bardzo przekonująco. Nie zawiedli także główni protagoniści, ale bo też co to były za głosy! Zaskakująco dobrze (po nieudanym Kreonie) zaprezentował się w partii Petroniusza Józef Frakstein, Markiem Winicjuszem był Wojciech Gierlach, dobrotliwym Piotrem wspaniały Jerzy Mahler. Wdzięczną, delikatną i trwożliwą Ligią, pełną szlachetności i wewnętrznego żaru, była Olga Pasiecznik. Swoją silną osobowością sceniczną niewątpliwie dodała blasku temu Quo vadis w obrazkach.

Katarzyna K. Gardzina