Trubadur 4(21)/2001  

Buy doxycycline online with visa buy doxycycline online with visa. Dapoxetine 60 mg map Los Angeles price in india dapoxetine 60 mg price in india it is recommended to use only a single dosage at a time; otherwise, your dose may change due to food and other factors. Ivermectin is a widely used drug in veterinary medicine and also in humans.

You can also call our 24/7 healthline at 1-800-853-4350 or speak with a live health care provider who will be able to answer your questions and address any concerns you have. You dapoxetin priligy kaufen El Cajon will feel better, and it may help with your weight. The hypothalamus helps regulate the production of sex hormones like testosterone and dehydroepiandrosterone (dhea).

Tragedyja jasełkowa
Quo vadis w WOK – moje refleksje

Warszawska Opera Kameralna to teatr bardzo przeze mnie lubiany. Tę najmniejszą polską operę szanuję także dlatego, że mimo ogromnej różnorodności wystawianych tam spektakli nigdy nie zdarzyło mi się zaobserwować żadnej większej artystycznej wpadki. Prezentowane tam opery dzieliły się w moim odczuciu raczej na doskonałe i nieco słabsze. Aż do teraz.

Żywiąc zaufanie do poziomu artystycznego WOK-u, zdecydowałem się obejrzeć wszystkie trzy opery wystawiane w ramach I Festiwalu Polskich Oper Współczesnych. Na początku, co prawda, zawiódł mnie trochę Balthazar (z niewiadomych przyczyn nie trafiła do mnie muzyka), za to Antygona Zbigniewa Rudzińskiego okazała się jedną z najświetniejszych polskich oper, jakie miałem okazję widzieć. Na krótko przed Antygoną miałem okazję zobaczyć poprzednią operę tego kompozytora, a mianowicie Manekiny – wprawdzie libretto oparte na prozie Brunona Schulza nie należało do zbyt ciekawych, za to muzyka wręcz przeciwnie. W Antygonie natomiast udało się kompozytorowi połączyć świetne libretto z doskonałą muzyką. Jeśli dodać do tego jeszcze niesztampowe zabiegi reżyserskie Jarosława Kiliana i wspaniałe głosy artystów WOK-u, mogę stwierdzić, że tak znakomitych polskich oper jest naprawdę mało.

Podniesiony na duchu ową Antygoną dziesięć dni później wybrałem się na Quo vadis Bernadetty Matuszczak. W tym miejscu należy zaznaczyć, że nie znałem wtedy (i zresztą nie znam nadal) innych dzieł tej kompozytorki, jednak moja wrodzona ciekawość, obecność na afiszu „wielkich nazwisk” w rodzaju Jerzego Mahlera czy Olgi Pasiecznik, a w końcu zaufanie do wysokiego poziomu WOK-u przeważyły. I poszedłem.

Szczerze mówiąc, już po pierwszym akcie moje wrażenia podsumować można było jednym słowem: szmira. Akt drugi zasługuje na określenie dosadniejsze: horrendum. Aby uzasadnić powyższą opinię, warto dokładnie zanalizować poszczególne elementy przedstawienia. Od czego więc zacząć? Może od libretta…

Doprawdy, mimo usilnych prób nie jestem w stanie doszukać się jakiejkolwiek myśli przewodniej przyświecającej Bernadetcie Matuszczak podczas tworzenia owego libretta. Jest ono bowiem nie tyle streszczeniem powieści Sienkiewicza, co raczej wariacją na jej temat. W rękach jednej z najwybitniejszych polskich kompozytorek współczesnych – jak głosi (na mocy zasady, iż każda pliszka swój ogonek chwali) wydany przez WOK program festiwalu – wielowątkowa, nagrodzona Noblem powieść przeistoczyła się w prostą historyjkę, która tak naprawdę służy jedynie „reklamie” chrześcijaństwa. Podejście to spowodowało, że Quo vadis odarte zostało z wszelkiego piękna, wszystkie bowiem dylematy moralne bohaterów Matuszczak usunęła z podziwu godną konsekwencją. Nie dziwota, że stworzona przez nią opera kojarzy mi się nieodparcie z organizowanymi w szkołach podstawowych jasełkami. Kompozytorka wprowadziła prosty podział na złych i dobrych, co w tym wypadku jest równoznaczne z podziałem na chrześcijan i nie-chrześcijan. Dobrze, że chociaż Winicjusz otrzymał szansę na poprawę. Względem innych postaci Bernadetta Matuszczak nie okazała tyle litości. Przykładowo Petroniusz, którego zasady życiowe były w powieści Sienkiewicza ważnym rozwiązaniem alternatywnym dla chrześcijaństwa, w omawianej operze pojawia się ledwie parę razy i tylko w tle (nie licząc paru scen na początku). Naprawdę żal mi Józefa Fraksteina, którego wspaniały głos pozostał praktycznie niewykorzystany.

Kompozytorka tworząc libretto poszatkowała niemiłosiernie powieść Sienkiewicza: o ile pierwszy akt można od biedy uznać za streszczenie części powieści, o tyle akt drugi to już zbiór chaotycznie dobranych i nie powiązanych ze sobą scenek z książkowego pierwowzoru. I niech nikt mi nie mówi, że Quo vadis to powieść ogromna i przenosząc ją na scenę, trzeba opuścić niektóre wątki, skoro Bernadetta Matuszczak znalazła miejsce nawet na wprowadzenie takich sytuacji i dialogów, których w powieści w ogóle nie ma. Przykładowo, w konsekwencji zastosowania jednoznacznego podziału na „złych” i „dobrych” Akte stała się chrześcijanką, czego mimo najszczerszych chęci nie mogłem znaleźć u Sienkiewicza. Zaowocowało to sporym dialogiem pomiędzy byłą kochanką Nerona a Winicjuszem, w którym Akte przekonuje młodzieńca do przyjęcia chrześcijaństwa. Czyżby kompozytorka doszła do wniosku, że skoro Akte to postać jednoznacznie pozytywna, nie powinna być poganką, bo to niewychowawcze? Może i tak, widząc ogrom indoktrynacji, jakim karmi nas Matuszczak – tyle że odrzucono tu zupełnie należną wobec noblisty pokorę. Podobne zarzuty mam w kwestii wprowadzenia do fabuły wieszczka Tejrezjasza (czy kompozytorka aby nie pomyliła epok?) przepowiadającego upadek Rzymu. W akcie drugim natomiast brakowało mi wielu scen. To, że nie pokazano walki Ursusa z bykiem, jest zrozumiałe: WOK to nie Teatr Wielki, a Quo vadis to nie Carmen. Należałoby jednak choćby wspomnieć o tym, co stało się na arenie, tymczasem nie pada na ten temat nawet słówko. Czyżby Bernadetta Matuszczak założyła, że treść Quo Vadis wszyscy znają na pamięć? Skoro tak, to po co zadała sobie tyle trudu i napisała operę? Do furii doprowadził mnie brak nie tylko sceny śmierci Nerona, ale nawet JAKIEJKOLWIEK WZMIANKI na ten temat. Dobrze chociaż, że samobójstwo Petroniusza zostaje pod koniec opery wspomniane. Opera kończy się apoteozą św. Piotra, co nasuwa nieodparte skojarzenia z Quo vadis Feliksa Nowowiejskiego wyreżyserowanym swego czasu przez Ryszarda Peryta w Teatrze Wielkim – tamta inscenizacja kończyła się apoteozą Ojca Świętego. Gdybyż Bernadetta Matuszczak była Nowowiejskim!

Scenografia tego spektaklu do najładniejszych nie należała. Owszem – gdzie miało być kolorowo, było kolorowo, a gdzie miało być buro – było buro, ale całość była raczej dość sztampowa. Z jednym pozytywnym wyjątkiem: scenograf (Andrzej Sadowski) przepięknie pokazał groźne rzymskie więzienie, co dodało spektaklowi uroku.

Dosyć zróżnicowany był natomiast poziom wykonawców. Mówiąc szczerze, najwyższe noty przyznałbym jedynie Jerzemu Mahlerowi (apostoł Piotr), Wojciechowi Gierlachowi (Winicjusz) i Józefowi Fraksteinowi (Petroniusz). Znakomicie śpiewali też: Jerzy Knetig w roli Chilona oraz Ewa Frakstein jako Akte. Przyznam, że bardzo zawiodłem się natomiast na Oldze Pasiecznik w roli Ligii. Przede wszystkim śpiewaczka zupełnie nie potrafiła wczuć się w rolę naiwnej, ale głęboko wierzącej dziewczyny: rola ta zresztą zdecydowanie nie pasuje do jej aktorskiego emploi. Co gorsza, Olga Pasiecznik miała (przynajmniej podczas spektaklu, na którym byłem) problemy z głosem, wskutek czego jej śpiew nie był w stanie przemówić do mnie. Sopranistkę pogrążył ostatecznie Andrzej Sadowski, jako że w zaprojektowanym przezeń kostiumie śpiewaczka wyglądała – niestety – jak kocmołuch. Nie do wiary, co mógł Winicjusz widzieć w takim Kopciuszku.

Osobną sprawą jest dość dziwne poprowadzenie roli Nerona. Okazuje się, że cesarze Rzymu nosili koronę w ten sposób, że można było mniemać, że tak naprawdę wyrastają im z głowy różki. Zresztą cały kostium Nerona zrobiony był tak, że cezar przypominał odpustowego diabełka. Znowu nasuwa się skojarzenie z jasełkami, wszak Neron i Herod mają ze sobą wiele wspólnego – aż trzy litery z pięciu… O ile jednak kostium cesarza nie przeszkadza zbytnio w odbiorze sztuki, o tyle bardzo przeszkadza skandaliczna gra aktorska Wojciecha Parchema, którego Neron wydaje się być… hm… odmiennej orientacji. Co ciekawe, tenże Wojciech Parchem był całkiem niezłym Hajmonem w Antygonie Rudzińskiego prezentowanej w WOK-u tydzień wcześniej – choć fakt, że Hajmon nie miał tam za wiele do grania.

Muzyka nie spodobała mi się, chociaż dyrygent – Zbigniew Graca – to osoba znana i uznana. Odnoszę jednak wrażenie, że w Quo vadis muzyka miała być co najwyżej dodatkiem do libretta. Zwłaszcza że nie potrafię powtórzyć ani jednego jej fragmentu, w przeciwieństwie choćby do Antygony czy Balthazara – a to już dużo, bo najciekawsze „kawałki” oper zwykle zapamiętuję.

Na koniec kwestia reżyserii. Właściwie można ją zamknąć w dwóch zdaniach. Po pierwsze: bardzo mnie dziwi, że „dzieło” Bernadetty Matuszczak wyreżyserowała Jitka Stokalska, którą dotychczas uważałem za jedną z lepszych polskich reżyserek operowych (patrz: Szarlatan Kurpińskiego). Po drugie: jedynym ciekawym zabiegiem reżyserskim była umiejętna gra świateł w scenie pożaru Rzymu.

Jaki z tego wszystkiego morał? Cóż. Mimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie szczerze pochwalić czegokolwiek w tej operze za wyjątkiem niektórych wykonawców. Być może po prostu nie spodobał mi się styl tworzenia oper, jaki reprezentuje Bernadetta Matuszczak? Można by ostatecznie przyjąć takie wytłumaczenie, gdyby nie fakt, że nie jestem jedyną osobą, której spektakl ten nie podobał się absolutnie.

Kompozytorka pisze w programie Festiwalu Oper Współczesnych: Za to zamówienie (tj. Quo vadis) jestem szczególnie wdzięczna Dyrektorowi. Wyrażało ono bowiem zaufanie dla twórcy, że zmierzy się szczęśliwie z tym wielce narodowym Autorem i światowej sławy tematem. Być może Stefan Sutkowski zbyt pochopnie zaufał Bernadetcie Matuszczak, której „zmierzenia się” z jedną z największych polskich powieści szczęśliwym nazwać nie można? Dalej czytamy: Niezwykłość wielokierunkowych działań Stefana Sutkowskiego na polskiej niwie muzycznej (…) zapewnia mu wybitne i trwałe miejsce w Historii Muzyki Polskiej i Europejskiej. Zgadzam się z powyższym stwierdzeniem, ale akurat nie w tym przypadku. Uważam bowiem, że opera Quo vadis ani Stefanowi Sutkowskiemu, ani Bernadetcie Matuszczak wybitnego miejsca w Historii Muzyki Polskiej i Europejskiej nie zapewni.

Tomasz Flasiński