Trubadur 1(22)/2002  

Citalopram is one of the most commonly used antidepressants to treat depression, and it is often prescribed to patients with mild to moderate depression. There are currently no products here and i have added links to some of the other websites because recensioni farmacia online cialis some of them are cheaper than amazon. It has no documented effect on normal or precancerous breast tissue and has a safety profile similar to that of tamoxifen.

Some of the pharmacies have a great range of discount, it is a great way to get the best. It can cause discomfort and can be very painful, especially if a pimple is deeply embedded ratiopharm sildenafil rezeptfrei United Arab Emirates into the skin. Fish also contain selenium which can help reduce the risk of cancer and is used in anti-inflammatory medications.

Carmina burana Carla Orffa w Szczecinie

W przepiękny ostatni sierpniowy weekend 2001 r. wybrałam się do Szczecina na spektakl plenerowy. Odbywał się on na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich. Już samo wejście na dziedziniec wzbudziło miłe wspomnienia. Przypomniałam sobie cudowne chwile sprzed ośmiu laty, gdy 12 września 1993 roku miałam okazję wysłuchać znakomitego koncertu José Carrerasa. Z Mistrzem Carrerasem świetnie zaprezentowała się młoda sopranistka hiszpańska, robiąca obecnie światową karierę – Isabel Rey. Tak więc po tylu latach miałam okazję ponownie znaleźć się w Szczecinie z powodu sztuki operowej. Już podczas rannego zwiedzania zamku mogłam się przyjrzeć dość ważnym bohaterom grającym w wieczornym spektaklu Carmina Burana, a więc koniom, z właściwą sobie gracją poruszającym się po dziedzińcu. Wieczorem trochę zamętu wprowadziła z początku część widzów, przesuwając krzesła w miejsca przeznaczone na ruch sceniczny, skąd kilkakrotnie usuwali ich organizatorzy. Sam spektakl był bardzo udany. Bardzo ciekawą inscenizację zaproponował, będący też choreografem, Winfried Schneider, kapitalnie umiejąc wydobyć ludowość oraz „prymitywizm” utworu Carla Orffa, który autor stworzył opierając się na tekstach średniowiecznego rękopisu z klasztoru benedyktynów z Bawarii. Elementami, które wydają się największą siłą tej muzyki, są: pełna temperamentu rytmika granicząca wręcz z dionizyjską ekstazą i wybujały seksualizm, jednoznacznie ujmujący utwór w kategoriach muzycznego hedonizmu (Piotr Deptuch, z operowego programu). Część pierwszą utworu Carla Orffa – Primo vere (O wiośnie), stanowi hymn na cześć budzącej się wiosny i natury, a z nią również miłości i pożądania. Druga część utworu to pijacka biesiada – In taberna (W karczmie), gdy pijacy rozpaczają nad smutkiem świata, pieczony łabędź nad swoją nędzną dolą, a następnie zmieniając nastrój ludzie cieszą się życiem, uciechami ciała i sławią Bachusa. Część trzecia, to hymn do miłości – Amor volat undique (Dziedziniec Miłości), w którym każda dziewczyna, choć na krótko, ma szansę przemienić się w piękną, zmysłową, wzbudzającą pożądanie Wenus. Cały ten utwór spinają jak klamrą hymny do Fortuny, która raz wznosi na trony, a raz miażdży i rozrywa.

Oryginalną scenografię i kostiumy zaprojektowała Julia Burde. Wielkie wrażenie wywierało na widzach płonące koło Fortuny, paląca się kukła Zimy – Marzanny oraz rozczochrani chórzyści, z włosami w różnych dziwnych kolorach oraz z makabrycznym makijażem twarzy. Świetnie przygotowany chór tworzyły połączone chóry Opery na Zamku, Politechniki Szczecińskiej – „Collegium Maiorum” oraz Chłopięcy Chór „Słowiki”. Znakomicie zagrała orkiestra pod dyrekcją Warcisława Kunca. Doskonały Balet Opery wykonywał pas idealnie pasujące do muzyki, w rodzaju tańca ludowego. Spektakl wymagał od widzów pewnej giętkości i pełnej ruchomości, bowiem w II części trzeba było mocno przekręcić głowę w prawo, chcąc zobaczyć chór dziecięcy i śpiewaczkę oraz wypuszczone wcześniej białe gołębie, które usadowiły się na różnych wystających elementach architektonicznych zamku, a stanowiły pewne zagrożenie dla dzieci z chóru stojących poniżej. Trzeba było obrócić się nawet do tyłu, chcąc przyjrzeć się bliżej dyrygentowi i orkiestrze na ogromnym ekranie.

Przedziwnie wyglądali chórzyści, wędrujący na początku pomiędzy widzami, a potem stojący na wysokich wieżach. Zabawnie wyglądał i zachowywał się pijak. Najśmieszniej zaprezentował się obskubany łabędź-tenor, zjadany ze smakiem podczas pijackiej biesiady. Świetnie wyglądał w przebraniu błazna Henryk Machalica, który czytał tłumaczenie poetyckiego tekstu. Znakomicie zaprezentowali się baryton Mikołaj Zalasiński oraz sopranistka Natalia Puczniewska, tenor Błażej Grek podobał mi się znacznie mniej.

Mikołaja Zalasińskiego poznałam już wcześniej; zrobił na mnie wielkie wrażenie jako Figaro w poznańskiej inscenizacji Cyrulika sewilskiego. Uważam, że zasłużenie robi karierę w Polsce i za granicą, bo i głos ma piękny, i ciekawie odgrywa swoje role. Natalia Puczniewska dopiero co ukończyła Wydział Wokalno-Aktorski Akademii Muzycznej w Poznaniu, której i Błażej Grek jest absolwentem, zresztą oboje śpiewali również w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Dobre wrażenie, jakie zrobiła śpiewaczka, nieco osłabiła awaria jej mikrofonu, chwilami zanikała słyszalność jej głosu.

Grające w spektaklu w III części konie bardzo rozbawiły całą publiczność. Nie chciały stać w miejscu i czekać aż śpiewacy, trochę nieudolnie, usadowią się na nich i robiły po prostu wszystko, co mogły, żeby śpiewaków z siebie zrzucić. Niepowodzenie pana Zalasińskiego przy pierwszej próbie wszyscy widzowie wytłumaczyli sobie końską niechęcią do głosu falsetowego w tym fragmencie partii, natomiast gdy śpiewak już dosiadł konia, to ten pognał z kopyta tak, że obawialiśmy się, że baryton swą partię zakończy nad Odrą lub w najlepszym wypadku za bramą – nawet zamkniętą. Największą zabawę miała publiczność obserwując podnoszenie przez barytona śpiewaczki i próbę umieszczenia jej na koniu. Można to sobie wyobrazić: a więc pani Puczniewska w jakimś szerokim bocznym rozkroku, zataczający się pod jej ciężarem baryton, i koń przesuwający się to do przodu, to do tyłu, to nagle się obracający. Artyści jeszcze przy tym śpiewali (sic!). Gdy już Natalia Puczniewska znalazła się na koniu, Mikołaj Zalasiński wsiadając, o mały włos nie spadł tyłem, a potem już pogalopowali bardzo szybko, na szczęście do oklasków już byli na miejscu. Na samym już końcu utworu pojawiła się na scenie – jako Wenus czy Fortuna – piękna i bardzo zgrabna półnaga kobieta.

O Fortuno/ niby księżyc/ nieustannie zmienna,

ciągle rośniesz/ lub zanikasz/ ciemna lub promienna.

Życie podłe/ wciąż kapryśnie/ chłodzi nas lub grzeje,

Niedostatek/ lub bogactwo/ jak lód w nim topnieje.

Po burzliwych oklaskach mieliśmy okazję zjeść pieczone jagnię popijając piwem. W sumie, mimo pewnych – raczej dodatkowo uatrakcyjniających widowisko – wpadek, bardzo udany letni spektakl operowy.

A Szczecin jest bardzo ładnym miastem, które już mam ochotę odwiedzić ponownie, być może przy okazji innego przedstawienia operowego.

Aleksandra Toczko