Trubadur 1(22)/2002  

We aimed to evaluate the incidence and severity of drug-related side effects when the drug of choice to control. Ceo steve jobs described microsoft's surface tablet computer as Maubara a "total disaster," pointing to the difficulty of using the new device in conjunction with microsoft's zune music and video players. But if you get a good dose, you will get a good result.

I have to get this antibiotic in nigeria and i was planning on getting it from this pharmacy in ijora in lagos state. In addition, the authors of a recent meta-analysis on the effect of adjuvant tamoxifen in women https://demolizionigrieco.it/91521-cialis-chi-lo-vendono-senza-ricetta-6588/ aged 50--79 years (which did include women with breast cancer in whom the cancer was hormone positive) reported that there was no benefit for the adjuvant tamoxifen in this subgroup ([@bib6]). The alcohol in the original formula is very subtle, so the new formula has a very slight, but noticeable, alcohol taste.

Otwarcie zastępczej La Scali
Teatro Arcimboldi

19 stycznia 2002 otwarcie nowej, prowizorycznej La Scali – Teatro Arcimboldi było z pewnością wydarzeniem rangi inauguracji sezonu operowego, w każdym razie na pewno historycznym. Tego dnia nie zabrakło też pewnego zamieszania, ponieważ dotarcie do odległej dzielnicy Bicocca nie było wcale takie proste, jeśli nie wiedziało się o specjalnym autobusie navetta (zwykły przegubowiec miejskiej komunikacji, oddelegowany do przewożenia widzów przed i po spektaklach) z Piazza Duomo, a więc prawie sprzed La Scali, czy dojazdu metrem, a potem autobusem w te mało znane, pustkowe rejony miasta. Okazało się, że najszybciej można było dojechać pociągiem ze Stazione Porta Garibaldi do stacji Greco Pirelli (jeden przystanek, 4 minuty, wysiada się prawie przy samym teatrze).

Pierwsi widzowie zaczęli pojawiać się na godzinę przed spektaklem, który tego dnia odbywał się wyjątkowo wcześnie – bo o 18. Można było więc spokojnie obejrzeć teatr z zewnątrz jeszcze przy dziennym świetle. Sama fasada prezentowała się imponująco z ogromną, oszkloną ścianą. Z prawej strony gmachu, gdzie znajduje się portiernia dla artystów oraz inne wejścia dla pracowników teatru, był szeroki i głęboki wykop, gdzie urządzono skwer. W tej to zapadni w dniu inauguracji ustawiona była pewna ilość białych, kwadratowych, o eleganckiej linii namiotów, z których dolatywał zapach risotta i wypiekanych ciast. Właśnie ta strona budowli, jak i przeciwna oraz tył są zupełnie nieciekawe, a pierwsze uwagi, jakie posłyszałem, to: „architektura stalinowska”, a nawet „elektrownia atomowa z Czarnobyla”. Szkoda, bo architekt Vittorio Gregottoi zaprojektował inne, dużo ciekawsze obiekty (np. Centrum Kulturalne Belem w Lizbonie).

Nastawał mrok i czas do wejścia na widownię. Przed gmachem zdążył ustawić się już szpaler karabinierów na koniach, w pelerynach i charakterystycznych kapeluszach z czerwonymi pióropuszami, wytyczający drogę do wejścia. Wszystko intensywnie oświetlone w dużej mierze dzięki świetlnym planszom umieszczonym na szczycie potężnych latarń. Nieopodal dwie wiązki laserowych smug zmieniających co chwila kolory, a widocznych w promieniu 7 km, wskazywały drogę do teatru. W tłumie wchodzących dało się dostrzec wiele osobistości świata kultury, polityki, finansjery, nauki, jak: pisarza Umberto Eco, dziennikarzy Enzo Biaggi, Alaina Elkana (ten ostatni reprezentował dynastię właścicieli Fiata jako siostrzeniec Gianni Agnelliego), syndaka Mediolanu – Gabriele Albertiniego, Leopolda Pirellego, prezydenta rejonu Lombardii – Roberto Formioggi (który wywołał sensację przyjeżdżając ot, tak zwyczajnie autobusem navetta), stylistę Giorgio Armaniego, popularnego, choć kontrowersyjnego i chyba największego obecnie historyka sztuki, a od niedawna ministra dóbr kulturalnych Vittorio Sgarbiego, wielką damę sceny włoskiej – Valentinę Cortese, recenzentów operowych Paolo Isotta i Lorenzo Artuga oraz sławną Leylę Gencer w towarzystwie dwóch znanych krytyków muzycznych: Sergio Segaliniego i Sabino Lenoci.

Za wejściem natomiast olśnienie! Przepiękne nowoczesne foyer pod ukośnym, oszklonym dachem (na zewnątrz jest główną częścią frontonu), a u jego nasady na całej długości niekończący się bar. Po drugiej zaś stronie dwa balkony, z których wchodzi się na galerie. Stąd można wejść pięknymi schodami z białego marmuru wyłożonymi czerwonym chodnikiem lub wjechać bezszelestnymi windami (czego brakowało w La Scali) na oba piętra. Sama widownia to nowoczesna sala podzielona na parter i amfiteatr, a z tyłu, w górze na dwa wąskie, kilkurzędowe balkony. Ściany wyłożone drewnem brązowo-wiśniowego koloru, podłoga to goły, niczym nie pokryty, a pachnący jeszcze świeżością parkiet. Na obu bocznych ścianach wkomponowane po dwa ogromne, prostokątne świetlne panele, każdy złożony z 25 elementów. Fotele pokryte czerwonym materiałem, o kwadratowych, prostych oparciach, niestety dużo mniej wygodne niż w starej La Scali. Kiedy w końcu spojrzy się w kierunku sceny, uderza nagle widok czegoś bardzo swojskiego, bo starej czerwono-bordowej ze złocistymi frędzlami kurtyny, przywiezionej z La Scali, nie pasującej na pewno do nowoczesnego wnętrza, sprawiając nawet trochę wrażenia kiczu, lecz w pewnym sensie będącej symbolem macierzystej siedziby, a zagubionym tu trochę starym bywalcom przywracającej poczucie pewności.

Tego pamiętnego wieczoru partię Violetty śpiewała Inva Mula, młoda, ale robiąca już międzynarodową karierę Albanka. To piękny, mocny sopran koloraturowy, który dzisiaj nieczęsto się już spotyka. Artystka śpiewała z wielką brawurą, co przede wszystkim zauważało się w pierwszym akcie, a w Follie wykonała wspaniale górę. Głos może momentami zbyt wibrujący, co wywołało szmer niezadowolenia galerii, a prawdopodobnie tej niewielkiej, ale hałaśliwej grupy galerzystów zwanej wdowcami (po Marii Callas). Do trzeciego aktu śpiewaczka sprawiała też wrażenie bardziej rozhisteryzowanej niż cierpiącej i dopiero uratowało ją Parigi, o cara, gdzie była niezwykle przekonującą, bezsilną, pełną tłumionej rozpaczy Violettą. Głównym bohaterem wieczoru był jednak Argentyńczyk – Marcelo Alvarez. Ten niezwykle muzykalny tenor o przepięknej barwie głosu wydawał się wprost stworzony do roli Alfreda. Jaka elegancja, jaka precyzja wokalna, jaka umiejętność brawurowego śpiewania najwyższych dźwięków emitowanych z nieprawdopodobną lekkością, świetną techniką, co najlepiej sprawdziło się w arii Dei miei bollenti spiriti i w następującej po niej cabaletcie. Jak wspaniale wykonane Un di felice eterea, a jeszcze bardziej Parigi, o cara, która świadczyła o niezwykłej finezji wokalnej śpiewaka. Zaczynał cichutko, prawie jak modlitwę za konających, ten niezwykły, czuły gest szeptania odchodzącej i tylko jej, wydawał się kołysanką. Następujące silne powtarzanie tych samych słów było znów jak niezmienna rozpacz spotęgowana świadomością bezużyteczności pocieszenia umierającej.

Pamiętam Traviatę sprzed 6 lat z Teatro Carlo Felice w Genui, z tym samym śpiewakiem i właściwie nie widzę wielkiej różnicy. Nie był może jeszcze tak wysublimowany, trochę szarżował kreśląc postać Alfreda, lecz ta zuchwała werwa zupełnie w jego wieku nie raziła. Zaraz potem pojechał z zespołem La Fenice do Warszawy zaśpiewać w Lunatyczce. Już wtedy był rewelacją, prasa włoska rozpływała się w zachwytach, a tam nad Wisłą zupełnie nie został doceniony. Chłodne przyjęcie, jakie zgotowali mu warszawscy recenzenci było chyba tylko potwierdzeniem ich przeciętności czy też wprost miernoty zawodowych kwalifikacji. Jedyny wyjątek – głos pochwalny czy wręcz zachwyt Bartosza Kamińskiego w Życiu Warszawy, który jednocześnie przepowiedział Alvarezowi wielką karierę, co też się spełniło. Ten nikomu nie znany, młody chłopak, który zdobył II miejsce na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym Leyli Gencer we wrześniu 1995, zaraz zaczął robić zawrotną karierę. Obecnie rozchwytywany jest przez największe teatry operowe, a uplasowany w grupie tych najlepszych, zmierzających do tytułu pierwszego tenora świata.

Powracając jednak do mediolańskiej Traviaty, nie można pominąć wspaniałego Germonta – Roberta Frontali, który uważany jest w obecnym momencie za jednego z najlepszych odtwórców tej roli. Czysty, mocny baryton, którego słucha się z dużą przyjemnością, także aktorsko bardzo przekonywający z jego rozterkami i troskami.

Riccardo Muti znów jeszcze raz dowiódł, jakim niezwykłym jest odtwórcą Verdiowskich partytur. Momentami przerastał samego siebie, wspaniale dominował nad orkiestrą, wyczarowywał dźwięki niekończącej się delikatności. Pomagał skutecznie śpiewającym, co zwłaszcza dało się zauważyć w Parigi, o cara. A jak wspaniale wypadło Preludio (ta część, w której zawarta jest już cała historia Traviaty)! Może trochę ze zbyt dużym impetem fonicznym zaakcentował finał, lecz w sumie była to wielka Traviata i to głównie dzięki geniuszowi maestro Mutiego.

Oszczędna reżyseria znanej (choćby z filmów, np. Nocny portier) Liliany Cavani, podobno starającej się tu naśladować Viscontiego, nie wnosząca nic nowego, chociaż na pewno widowiskowa. Scenografia autorstwa Dante Ferretiego nie wybiega poza ramy klasycznych form. W I akcie pośrodku biegnący w głąb, w górę wznoszącej się sceny długi stół przykryty białym obrusem nie za bardzo sprawiał wrażenie salonu, a raczej jakiegoś dziwnego, nieziemskiego niepokoju, przynajmniej w moim odczuciu. Znów pierwsza scena wiejska zupełnie inna w nastroju – wielkie na całą scenę okno, a za nim łan złotej pszenicy, prawie wdzierający się do wnętrza pokoju. Dalej w głębi zielone łąki czy też niedojrzałe zboża, a wszystko to w rażącym blasku letnich słonecznych promieni. Powoli światło bladło, by w momencie pojawienia się Germonta przejść w mrok (spektakularne efekty, które w obecnej dobie komputerów z niezwykłą łatwością daje się wyczarować). Salon Flory taki sobie, znów scena z III aktu z oszczędnie ustawionymi rekwizytami, jakby symbolizowała nicość ziemskiej egzystencji i nieubłagany moment odchodzenia.

Po spektaklu niekończące się owacje, wielokrotne wychodzenie przed kurtynę wykonawców, dyrygenta i innych realizatorów tego przedstawienia oraz współtwórców samego teatru, a potem wszyscy udali się do foyer, gdzie na ustawionych po bokach zaimprowizowanych bufetach stały już dopiero co wypieczone ciepłe ciasta, różne salatini, a kelnerzy na wielkich tacach wnosili kopy dymiącego złotego risotto alla milanese (ryż z szafranem). Strzelały korki włoskiego wina musującego spumante. Atmosfera stawała się coraz bardziej wesoła, wszystko wymieszane: intelektualiści, studenci, urzędnicy, władze, artyści, cały przekrój społeczny miasta. Wśród tłumu pojawił się sam Riccardo Muti. Wszyscy na peryferiach, by świętować przeprowadzkę najważniejszego teatru świata. Ten demokratyczny akcent okazał się zupełnie przyjemny, wszyscy bez wyjątku zostali obsłużeni, niczego dla nikogo nie zabrakło. A więc przynajmniej 2.400 porcji!

Amir Z. Szlachta

PS Po kilku dniach znów byłem na przedstawieniu Traviaty. Zupełnie przypadkowo udało mi się nabyć bilet za niecałe 9 euro. Przechodząc tuż przed godz. 12 koło La Scali, a więc w momencie otwierania kas, zauważyłem zaledwie kilka osób czekających na zwroty, więc i ja stanąłem. I udało się! Oczywiście nie było już tej niezwykłej oprawy sprzed trzech dni, ale za to spokojniej i dokładniej mogłem obejrzeć jeszcze raz wnętrze teatru. Samo przedstawienie mniej więcej na poziomie poprzedniego, premierowego spektaklu, obsada identyczna, tuż przed rozpoczęciem ogłoszono przez megafon, że Alvarez ma problemy ze strunami głosowymi. Oczywiście było słychać, że w mocniejszych momentach oszczędzał się, lecz wypadł zupełnie nieźle. Po przedstawieniu udałem się na portiernię, która jest tu niezbyt wielka i ma antypatyczną obsługę. Główni wykonawcy wyszli jednym z siedmiu innych wyjść. Może to tylko tak na początku, zobaczymy. Kasy też jeszcze nie mają stałego miejsca. Najpierw urzędują w La Scali, a dwie godziny przed rozpoczęciem spektaklu przenoszą się do Teatro Arcimboldi.

30 stycznia wielkie zamieszanie. Spada ważący prawie 200 kg jeden z 25 elementów wielkiego świetlnego panelu. Różne przypuszczenia, najliczniejsi komentatorzy winę przypisywali pośpiechowi, z jakim wybudowano teatr (27 miesięcy), przesądni Traviacie, operze, która podobno przynosi nieszczęście, żartownisie – niezwykle silnemu pragnieniu i nieziemskim mocom Vittorio Sgarbi (który był nastawiony bardzo krytycznie do nowego teatru). W każdym razie był to policzek moralny dla pracowitego i dokładnego Mediolanu.

Teatr został zamknięty i to po czterech przedstawieniach Traviaty. Do ostatniej chwili premiera Samsona i Dalili była pod znakiem zapytania. Na szczęście odbyła się we właściwym terminie pod batutą Gary Bertiniego w reżyserii Argentyńczyka Hugo de Any (początkowo miał reżyserować Luca Ronconi), z Olgą Borodiną jako Dalilą, Plácidem Domingo jako Samsonem, Jean-Philippe Lafontem jako Dragonem i Ildarem Abdrazakowem jako Abimelechem. Domingo jest ciągle we wspaniałej formie, pomimo przekroczonej 60-tki pełen energii. Oprócz śpiewania Samsona dokonywał nagrań w Audytorium, dojeżdżał do Busseto, gdzie dyrygował Traviatą w luksusowym wydaniu Franca Zeffirellego z międzynarodową obsadą młodych śpiewaków z kuźni Carla Bergonziego (i Renato Brusonem w roli Germonta).