Trubadur 1(22)/2002  

You might still wonder if the surgery will be successful and if prednisolone will hurt a bit but it will do so much better than the pain medication could even make it hurt. Each method has its own advantages acquistare viagra generico online as well as disadvantages. We have over 200,000 products available in our online store.

The other thing you should always keep in mind is that most people don't like to see you go into the office and get your medication. Clomid comes in pill and liquid form and https://nyklezmer.com/84442-paxlovid-prescription-ny-72074/ is most commonly used as a morning after pill. How much amoxicillin for sinus infection for dogs and cats, amoxicillin for sinus infection for dogs and cats for dogs and cats.

Robert Woroniecki w Poznaniu

19 stycznia po raz kolejny „Trubadur” pojawił się w Poznaniu. Tym razem dziesięcioosobowa grupa członków Klubu spotkała się w Teatrze Wielkim na Mocy przeznaczenia. Można by zadać pytanie, czy warto pisać o przedstawieniu, które miało swą premierę przed 11 laty (12.01.1991)? Są dwa powody, dla których bez wątpienia warto. Pierwszy – to sensacyjny wręcz występ Roberta Woronieckiego w roli Don Alvara, do czego wrócę później, zaś drugi – to uroda plastyczna spektaklu. Poza tym, o ile pamiętam, nikt w naszym piśmie nie omawiał tego bardzo pięknego przedstawienia. Jego autorami są: Mieczysław Dondajewski – kierownictwo muzyczne (w czasach premiery również dyrektor naczelny i artystyczny TW), Robert Skolmowski – inscenizacja i reżyseria, Marek Braun – scenografia i Jolanta Dota-Komorowska – przygotowanie chóru.

Gdybym musiał przedstawienie to określić jednym tylko słowem, użyłbym przymiotnika – malarskie. Mam tu na myśli nie tylko elementy scenografii, ale też – a może przede wszystkim – sposób, w jaki reżyser prowadził aktorów-śpiewaków, w jaki grupował ich na scenie tworząc coś, co można by nazwać scenicznymi obrazami. Coś w rodzaju żywych obrazów tak modnych w arystokratycznych salonach na początku XIX wieku. Sposób ustawienia na scenie markietanek czy żebrzących pielgrzymów nieodparcie kojarzył mi się z pełnymi ekspresji obrazami wojennymi Goi czy też francuskich malarzy romantycznych, takich jak Delacroix i Gericault. Bardzo lubię przedstawienia przemawiające silnie obrazem. Takie spektakle tworzy np. odnoszący obecnie sukcesy Mariusz Treliński. To, co w Poznaniu zrealizował Robert Skolmowski, również zrobiło na mnie silne wrażenie.

Oceniając stronę muzyczną chciałbym podkreślić poziom orkiestry. Richard Bonynge w jednym z wywiadów powiedział: Dyrygując w operze należy przede wszystkim troszczyć się o śpiewaków. Oczywiście o orkiestrę także, by grała dramatycznie i pięknie, i nie za głośno. Tak właśnie grała orkiestra Teatru Wielkiego pod batutą Mieczysława Dondajewskiego.

O śpiewakach można powiedzieć, że śpiewali na przyzwoitym poziomie, do którego Teatr Wielki im. St. Moniuszki nas przyzwyczaił. Chciałbym zatrzymać się tylko przy dwóch nazwiskach. W roli Leonory, tak jak na premierze, wystąpiła Krystyna Kujawińska. Artystka zakończyła niedawno swą błyskotliwą karierę żegnając się z publicznością rolą Abigaille w operze Nabucco. [zob. Trubadur, nr 4(21) / 2001]. Na szczęście pożegnanie to nie było definitywne i zastępując niedysponowaną Barbarę Kubiak pani Kujawińska uratowała przedstawienie, które wisiało na włosku. Dziękowaliśmy jej za to po spektaklu, gdy poświęciła nam chwilę rozmowy.

Przejdę wreszcie do wydarzenia wieczoru, jakim był niewątpliwie występ Roberta Woronieckiego. Od samego początku zaskoczyło nas piękne, czyste brzmienie jego głosu. Piszę: „zaskoczyło”, bo, wstyd przyznać, nikt z nas nie zetknął się dotychczas z tym śpiewakiem. Podczas przerwy próbowaliśmy dowiedzieć się od pań bileterek i szatniarek, skąd pojawił się ten wspaniały tenor, ale nikt niestety nie potrafił nas oświecić. Zaczęliśmy spekulować, że być może przybył zza wschodniej lub południowo-wschodniej granicy, ale problem pozostał nierozstrzygnięty. W trzecim i czwartym akcie Robert Woroniecki rzucił nas po prostu na kolana i naprawdę w tym, co piszę, nie ma cienia egzaltacji. Publiczność wyrażała swój zachwyt klaszcząc i krzycząc już w trakcie przedstawienia i oczywiście zgotowała śpiewakowi prawdziwą owację na końcu. Swoim silnym, dynamicznym głosem brzmiącym bardzo czysto szczególnie w górnych rejestrach, zrobił Robert Woroniecki ogromne wrażenie na poznańskiej publiczności. Należy też dodać, że doskonale prezentuje się na scenie. Jest przystojny i ma nienaganną sylwetkę. Po przedstawieniu, niezmiernie zaintrygowani, udaliśmy się dość liczną grupą do wyjścia dla artystów. Najpierw od dyrektorów Dondajewskiego i Pietrasa, a później od samego śpiewaka dowiedzieliśmy się, że pochodzi on z Wrocławia, jednak dość szybko wyjechał z kraju i zaczął śpiewać w teatrach holenderskich, niemieckich i francuskich. Wśród niewątpliwych osiągnięć należy wymienić jego występy w rolach Cavaradossiego (w Hamburgu i Covent Garden) i Polliona (Norma w l’Opéra Bastille). Ostatnio Robert Woroniecki związał się z teatrem w Akwizgranie, gdzie między innymi wystąpił w operze Donizettiego Don Sebastiano, które to przedstawienie zostało zarejestrowane i wydane na płycie przez firmę Kicco (Kicc18 CSO). Dowiedzieliśmy się też, że śpiewak zamierza włączyć w niedługiej przyszłości do swego repertuaru role Lohengrina, Radamesa i Otella. Już w trakcie pisania tej relacji doszły mnie słuchy, że honor „Trubadura” został ocalony, gdyż znalazły się członkinie Klubu pamiętające Roberta Woronieckiego z początku kariery we Wrocławiu, gdzie w 1979 roku śpiewał Leńskiego (Eugeniusz Oniegin) i Ferranda (Cosi fan tutte), rok później Rudolfa (Cyganeria), zaś w 1982 – Pasterza w Królu Rogerze.

Na końcu chciałbym wyrazić radość, że kolejny polski śpiewak tak dobrze rozwija swą karierę – radość tym większą, że według informacji uzyskanych od dyrektora Pietrasa, Robert Woroniecki po raz trzeci wystąpi w Mocy przeznaczenia 4 października, zaś 28 i 31 grudnia planowany jest jego występ w kolejnej premierze Teatru Wielkiego, w Normie Belliniego. Pamiętając silne wrażenia z występu Ewy Podleś podczas ostatniego wieczoru sylwestrowego w Operze Narodowej, gdzie spotkało się dość liczne grono członków Klubu, nie miałbym nic przeciwko spędzeniu najbliższego Sylwestra w Poznaniu. Do końca roku wprawdzie jest jeszcze dziesięć miesięcy, ale warto pamiętać o planowanej premierze z udziałem doskonałego polskiego tenora, do czego wszystkich Klubowiczów serdecznie zachęcam.

I jeszcze jedna, końcowa uwaga. W czasie opisywanego wyżej przedstawienia nie w pełni sprawne urządzenie do wyświetlania polskiego tekstu libretta wywoływało nieoczekiwane salwy śmiechu. Podczas lutowej premiery Poławiaczy pereł nie działało wcale. Starając się być w każdej sytuacji optymistą wierzę, że próby naprawy, które – nie wątpię – są podejmowane, zakończą się wreszcie sukcesem.

Henryk Sypniewski