Trubadur 1(22)/2002  

Cephalexin belongs to the group of antibiotics known as the bactericidal penicillins. In men who have a https://donerightstrategies.com/32664-stada-sildenafil-erfahrung-22299/ history of ed and are under the age of 65, it may be. The only thing that is permanent about the human brain is our ability to forget.

If you are in search of the top quality and the finest prednisone in chennai that are available for sale, look no further as the pharmacy.com online pharmacy offers a broad variety of prednisone, including prednisone 50mg, prednisone 25mg, prednisone 10mg, prednisone 5mg, prednisone 3mg, prednisone 1mg, prednisone 100mg, prednisone 25mg and prednisone 10mg. Prednisone 5mg cost the study, which found no Kratié benefit, was published in the journal jama. You will need to take 600 mg of clomid on two separate days after dinner.

Wszystko wymaga rzetelności
Rozmowa z Andrzejem Klimczakiem

– „Trubadur”: Przed kilkoma dniami zespół Warszawskiej Opery Kameralnej wrócił z występów na festiwalu muzycznym w Bejrucie. Jakie wrażenia przywiózł Pan z tego wyjazdu?

– Andrzej Klimczak: Pobyt w Bejrucie kojarzy mi się niewątpliwie z uroczymi widokami, słońcem, morzem, ośnieżonymi szczytami gór, ale przede wszystkim z niełatwą pracą solisty śpiewaka. W tym roku byliśmy tam już po raz czwarty, tym razem z Don Giovannim i koncertem symfonicznym. Nasze występy spotkały się z gorącym przyjęciem melomanów, którzy nieczęsto mają możliwość obcowania z geniuszem Mozarta.

Powróćmy do początków Pana występów w WOK. Jak trafił Pan do tego zespołu?

– Trafiłem tu bezpośrednio po studiach na wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Tutaj zaczynałem i mogę powiedzieć, że miałem szczęście. Myślę, że naukę tego zawodu ze wszystkimi jego elementami można by przykładowo porównać do nauki… biegania. Trudno bowiem sobie wyobrazić opanowanie tej umiejętności bez przejścia przez kolejne etapy. Niemożliwym wydaje mi się chociażby poprawne wykonanie partii z oper Mozarta, Rossiniego czy Czajkowskiego z pominięciem istotnych faz rozwoju wokalno-aktorskiego. To właśnie w Warszawskiej Operze Kameralnej znalazłem warunki sprzyjające takiemu stopniowemu i rzetelnemu rozwojowi warsztatu artystycznego. Początkującymi artystami często kieruje błędna opinia, że w procesie kształcenia pominąć można barok, Mozarta itd. Otóż – nie można. W takim repertuarze śpiewak kształci swoje poczucie estetyki i wyobraźnię muzyczną. Dlatego uważam, że spotkało mnie wielkie szczęście, iż tu właśnie, na tej scenie, mogłem stawiać pierwsze kroki. Zacząłem Weselem Figara. Potem były kolejne opery Mozarta. Powiedziałbym, że tu okrzepłem, mój głos się spokojnie rozwijał, bez stresów, bez ogromnych, ciężkich fizycznie partii, które potrafią zniszczyć naturalne walory wokalne. To wszystko sprawiło, że dobrze czuję się w operach poczynając od barokowych, poprzez dzieła Mozarta, Rossiniego, Czajkowskiego, a kończąc na współczesnych kompozycjach, jak np. ostatnio wystawiony Balthazar Zygmunta Krauzego. Nie wiem nawet dokładnie, ile tych premier było – około czterdziestu. To wspaniałe, tylko wymaga ciągłego przestawiania się. Ale z drugiej strony jest też tak, że każda epoka i każdy styl wymaga po prostu rzetelności, ładnego głosu, estetycznej frazy. Dlatego nie można mówić, że np. Mozart wymaga innego śpiewania niż Czajkowski. Nieprawda, to tylko slogany, utarte pojęcia. Wszystko wymaga pięknego śpiewania, porządku rytmicznego i intonacyjnego.

Którą ze swoich partii ceni Pan sobie najbardziej?

– Nie mogę powiedzieć, że którąś cenię bardziej od innych, wszystkie są ważne.

To może – w których operach najbardziej lubi Pan śpiewać?

– Wszystkie sprawiają mi przyjemność – zarówno Monteverdiego, jak i Händla. Mozarta Wesele Figara, Cosi fan tutte, Don Giovanni… Uwielbiam spektakl D. O. M. Są w nim niezmiernie karkołomne zadania, z którymi lubię się mierzyć. Poza tym Rossini, tu każda rola jest wspaniała. Wyjątkowo dobrze się w tym czuję.

Czy nazwałby się Pan śpiewakiem rossiniowskim?

– Wydaje mi się, że w pewnym stopniu tak. Wszystko to jest jednak bardzo umowne. Kiedy przychodzi mi zaśpiewać, na przykład, lettery z Ballo. zupełnie zmieniam sposób myślenia o dźwięku. Wiadomo, że każde niemal dzieło stawia wykonawcy inne wymagania techniczne.

Chciałabym zapytać o rolę Balthazara w operze Zygmunta Krauzego. W programie telewizyjnym Camerata powiedział Pan, że to rola bardziej aktorska.

– Aktorska tak, ale również ogromnie trudna i dająca możliwości wokalnego popisu. Balthazar to jednocześnie skomplikowana psychologicznie postać i karkołomna wokalnie partia. Jest to rola bardzo ekspresyjna i – można powiedzieć – ambitna. Balthazar jest, moim zdaniem, operą niezwykle interesującą, ciekawą od strony wykonawczej, a poza tym niejednoznaczną. Lubię robić właśnie takie rzeczy, nie znoszę łatwych, gdyż nie dają one żadnej satysfakcji, nie wnoszą niczego nowego. Każda trudna rola stawia jakieś nowe wyzwania, z którymi śpiewak musi się zmierzyć. Trzeba pokonywać nowe, nieznane przeszkody.

Czy będzie płyta z Balthazarem?

– Nie mam pojęcia. To zależy przede wszystkim od pieniędzy, czyli od sponsorów. Drugą kwestią jest ciągły brak czasu.

– Jak więc wygląda przygotowanie się np. do Festiwalu Mozartowskiego śpiewaka, który tak jak Pan śpiewa co drugi – trzeci dzień inną partię, a tych partii jest jedenaście?

– Opery Mozartowskie wykonujemy rokrocznie już tyle czasu, poświęciliśmy im tyle pracy, że wystarczy mi właściwie jedna próba, aby przygotować się do spektaklu. Tak też powoli zaczyna być z Rossinim.

Wielu widzów kojarzy Pana przede wszystkim z rolami komicznymi. Stworzył Pan również świetne kreacje w tzw. poważnych rolach, w Imeneo, Tetydzie na Skyros, Sroce złodziejce, operach Mozarta, Ballo. Monteverdiego. W jakim emplois lepiej się Pan czuje?

– Niektórzy mnie widzą właśnie w rolach komicznych. Inni widzą mnie inaczej. Wielu ludzi chciałoby wszystko szufladkować. To jest ich problem. Tego nie powinno się robić. Nie ryzykowałbym stwierdzenia, że stworzony jestem do wykonywania ról jedynie komicznych czy poważnych. Cała przyjemność polega na tym, że w tak ogromnym repertuarze mogę kreować rozmaite, różnorodne postacie. A co za tym idzie – używać różnych środków wyrazu, innych w komedii, innych w tragedii. To bardzo sympatyczne, gdy człowiek może się czasami trochę pobawić, grając w operach buffa, co bynajmniej nie oznacza, że jest to gatunek łatwiejszy. Aby dobrze zagrać komedię, wykonać dobrze warsztatowo i technicznie, trzeba należycie się do niej przygotować. Rozbawienie publiczności nie polega na używaniu utartych czy nieskomplikowanych chwytów. W naszym teatrze widać niemalże każde mrugnięcie oka. Nie ma tu miejsca na sztuczność, która zostanie natychmiast zauważona przez widzów.

Jaki będzie Eugeniusz Oniegin, do którego premiery Pan się teraz przygotowuje?

– Chciałbym, żeby był bliski postaci z poematu Puszkina i wierny muzyce Czajkowskiego. Tutaj staramy się przełamać bardzo wiele stereotypów wykonawczych. Trzeba wiedzieć, że Eugeniusz Oniegin w pierwotnej formie nie był operą na wielką orkiestrę i ogromną scenę. Mieli ją wykonywać uczący się jeszcze wokaliści, ze świeżym podejściem do śpiewu, aktorstwa. Muzyka Czajkowskiego jest bardzo precyzyjna. Nie można sobie pozwolić na zbytnią dowolność. Trzeba powrócić do partytury, zerwać z często złymi tradycjami wykonawczymi, jakie pojawiły się w ciągu minionych lat.

Miewa Pan tremę?

– Jeszcze jaką! Myślę, że to jest spowodowane świadomością, jak wiele można zepsuć wykonując tak doskonałą muzykę jak np. Mozarta. Tu ważny jest każdy najmniejszy szczegół. Uważam jednak, że trema jest niezbędna. Często staje się czymś w rodzaju dopingu.

Gdzie poza WOK można Pana usłyszeć?

– Chyba tylko podczas występów za granicą. W Polsce nie mam czasu na cokolwiek poza Operą Kameralną. Bardzo rzadko zdarza się, że mam chwilę wolnego czasu, wówczas występuję np. na koncertach oratoryjnych. Jeżeli śpiewa się tyle, co ja – cały Rossini, bardzo wiele spektakli Mozartowskich, dużo Händla itd., nie ma czasu na nic innego…

– Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Katarzyna K. Gardzina