Trubadur 1(22)/2002  

The recommended treatment in humans and animals is a single oral dose of ivermectin for a period of 7–14 days. Doxybond (doxybond.co) has map been a leading provider of specialty adhesives and bonding solutions for over 25 years. Ginkgo biloba, or ginkgolide, and the flavonol epigallocatechin-3-gallate (egcg) have been studied extensively at dose levels of 200 to 500 mg.

If you're trying to buy the best online pharmacy for amoxicillin you should read amoxicillin online reviews, check customer ratings, compare prices and prices, etc., before choosing to buy it from a pharmacy. The risk http://redecam.com/49149-farmaci-alli-e-xenical-a-cosa-servono-40487/ of side effects when you take nolvadex online. But, if you take allegra 120 mg bula then there's also a chance it will make your blood pressure go back up again if you take it for no particular reason.

Tannhauser w Operze Śląskiej
Wieczór Serafinów

Takie to już moje pieskie szczęście: wyjazd na grudniową premierę Tannhäusera planowałem od czasu, kiedy w ogóle się o niej dowiedziałem, tj. od wiosny – po czym 31 listopada okazało się, że nie będę mógł pojechać do Bytomia. Niezadowolony (a powiedziałbym nawet, że wściekły) byłem głównie dlatego, że spodziewałem się obejrzeć w tamtejszej Operze Śląskiej przedstawienie wielkie (w niezłomnym przekonaniu o wielkich możliwościach drzemiących w tamtejszym zespole utwierdził mnie – wystawiany gościnnie w Warszawie 12 listopada zeszłego roku – bytomski Carewicz w reżyserii W. Ochmana). Czekając na kolejne przedstawienie – 1 lutego – nie czytałem nawet recenzji w gazetach, żeby nie zepsuć sobie przyjemności płynącej z poznania wielkiego dzieła, wystawianego w dodatku w polskim przekładzie (M. Łebkowski i S. Werner), za co jestem bytomianom niezmiernie wdzięczny, bo też oglądanie oper w polskim tłumaczeniu to jedno z moich cichych marzeń ostatnimi czasy. Zwłaszcza takich oper, jak Tannhäuser. Nie znam bowiem niemieckiego. (*)

Czekając na rozpoczęcie spektaklu (po szaleńczej jeździe tramwajem przez Katowice i Chorzów), oglądałem nieznany mi wcześniej gmach Opery Śląskiej od środka i muszę przyznać, że jest on bardzo piękny oraz… jak by to ująć… klimatyczny (podobnie jak warszawski Teatr Polski, którego zresztą zminiaturyzowaną wersję stanowi sama Opera w Bytomiu). O ile nie lubię np. budynku WOK-u – jest to po prostu jakaś organiczna niechęć, według mnie z gmachu przy al. Solidarności „wieje chłodem” – o tyle Operę Śląską bardzo polubiłem i zapewne zjawię się tu jeszcze. (**)

Co prawda pierwsza scena spektaklu (po znakomicie zagranej uwerturze) wcale nie nastroiła mnie tak pozytywnie, bowiem rozpoczynająca właściwą akcję opery scena w grocie należała do najgorzej zainscenizowanych w całym spektaklu. Oprócz satyrów i nimf (te ostatnie kreowały dziewczęta ubrane w stroje cielistego koloru, co zwłaszcza na początku mogło sprawiać wrażenie ich nagości) ujrzałem bowiem… anioły. Nie bardzo rozumiem, jaki zamysł przyświecał reżyserowi spektaklu, Laco Adamikowi, gdy zdecydował się na ich wprowadzenie. Nie pasują bowiem ani do libretta (anioły w grocie pogańskiej bogini?!) ani do inscenizacji – z jednym wyjątkiem w postaci Serafina… Tadeusza, który dziełem Wagnera zadyrygował doskonale i z wielką werwą.

Na szczęście za chwilę doznałem też pozytywnego wrażenia estetycznego, a stało się to w momencie pojawienia się Wenus (doskonała aktorsko i wokalnie, a wreszcie – co nie jest bez znaczenia – bardzo piękna, zgrabna i doskonale się prezentująca w uroczystym ciemnoniebieskim kostiumie Joanna Kściuczyk-Jędrusik. Dalsza część spektaklu pozostawiła już we mnie wyłącznie pozytywne odczucia, z jednym szokującym wyjątkiem, o czym jednak za chwilę.

Powiedzmy teraz trochę o solistach. Zadziwiający był Tannhäuser w wykonaniu Janusza Wenza. Dlaczego zadziwiający? Bowiem to, co pokazał nam p. Wenz w lutowym spektaklu, było pod każdym względem skrajne. Tenorowy głos głównego bohatera brzmiał więc albo doskonale (III akt) albo kiepściutko (I akt, w ciągu aktu II solista dopiero powoli się rozkręcał). Podobnie zresztą było z jego aktorstwem – w I i II akcie takie sobie (przy czym początkową scenę w grocie p. Wenz zagrał wręcz horrendalnie), za to w akcie III przejmowało do głębi.

Od początku do końca znakomity był natomiast Wolfram (Paweł Kajzderski) którego przepiękne arie, a zwłaszcza sławna Pieśń do gwiazdy oraz późniejszy dialog z Tannhäuserem zostały zaśpiewane na bardzo wysokim poziomie (i wywołały proporcjonalne do tego poziomu oklaski) – solista ten był również świetny aktorsko.

Na początku zaś II aktu pojawiła się na scenie Elżbieta (Barbara Krzekotowska) i… to był właśnie ów „szokujący wyjątek” który pozostawił we mnie negatywne odczucia. Bardzo otyła i poruszająca się z proporcjonalnym do swej tuszy „wdziękiem” śpiewaczka (w dodatku w niezbyt pięknym kostiumie) tak potwornie psuła mi odbiór spektaklu (mimo że jej głos nie był zły; rozkręcał się on jednak dopiero przy niższych dźwiękach), że na początku II aktu parę razy zdruzgotany zamykałem oczy. Dokładnie rzecz biorąc, było to podczas romantycznego dialogu Elżbiety z Tannhäuserem, który w wykonaniu pary Krzekotowska – Wenz zamienił się we własną parodię i budził wyłącznie śmiech (chyba jednak wbrew intencjom kompozytora). (***) Inscenizacja Adamika była – pomijając owe nieszczęsne anioły z I aktu – nie tylko bardzo ładna, ale też dosyć tradycyjna (co obecnie oznacza, że nie została niepotrzebnie udziwniona, doprawiona ostrymi scenami seksualnymi czy wręcz dopisaniem nowych wątków), a zmiany inscenizacyjne wynikały raczej z niewielkich rozmiarów bytomskiej sceny niż z koncepcji reżysera. Tak więc – z małymi wyjątkami – rycerze nie nosili ani zbroi, ani broni: rycerski rynsztunek został bowiem zastąpiony przez skórzane walizki (pełniące także funkcję pielgrzymich kosturów, klęcznika Tannhäusera i paru innych rzeczy), co dało dość przyjemny dla oka efekt wizualny. Co jednak ciekawsze, kiedy przyszło do próby rozsiekania głównego bohatera w końcówce II aktu, szybko znalazło się kilkanaście sztuk starodawnych mieczy – są to z pewnością uproszczenia, ale nie aż tak duże, aby przeszkadzały w odbiorze spektaklu. Naprawdę ważny jest jednak tylko miecz landgrafa Hermana (który też jako jedyny przyodziany jest w zbroję), bowiem w dalszej części spektaklu, odwrócony, stanie się krucyfiksem i symbolem odpuszczenia grzechów. Znakomitym pomysłem było podzielenie sceny na część górną i dolną: inaczej z pewnością spektakl ten (będący – według samego dyrektora – największym przedsięwzięciem w historii Opery Śląskiej) nie pomieściłby się tam. Bardzo ciekawym pomysłem było umieszczenie w głębi sceny animowanego, niebieskiego tła, po którym przesuwały się chmury i latały ptaki (niestety, w III akcie tło stało się czerwone i dużo brzydsze). Ogromną urodą odznaczał się również finał przedstawienia, w którym trudne do pokazania zakwitanie pielgrzymich lasek zastąpiono świeżymi liśćmi, padającymi z nieba na nakryte całunem ciało Tannhäusera.

Jednym z najmocniejszych punktów przedstawienia były przepiękne chóry, które w dużej mierze przyczyniły się do wytworzenia w bytomskiej operze wielce uroczystej atmosfery. Szczególnie dobrze wypadła pieśń pielgrzymów na początku III aktu oraz finał.

Gdy Tadeusz Serafin po raz ostatni opuścił batutę, a scenę spowiła ciemność – sala Opery Śląskiej wypełniła się gromkimi oklaskami… I nie zawiodłem się, naprawdę. Nie było chyba osoby, która nie doceniłaby tego przepięknego spektaklu.I nie żałuję czekania… Jakże jestem szczęśliwy!

* Bytomski Tannhauser ważny jest jeszcze z innego powodu: otóż jest to drugie powojenne (i pierwsze od czterdziestu lat) wystawienie Wagnera w naszym kraju dokonane przez polskiego reżysera. Drugim wyjątkiem jest Tristan i Izolda w Poznaniu wystawiony w roku 1968 w reżyserii Roberta Satanowskiego. Wszystkie pozostałe (nieliczne zresztą) powojenne inscenizacje wagnerowskich oper – od Holendra tułacza w Bytomiu poczynając, a na zapowiadanym na przyszły rok Pierścieniu Nibelunga we Wrocławiu kończąc – robione były przez reżyserów niemieckiego (lub austriackiego) pochodzenia.

** w tym momencie warto zasygnalizować mały problem: rozdawane podczas spektaklu ankiety zawierały informację na temat następnej premiery w Operze Śląskiej. Ma to być… Eugeniusz Oniegin Czajkowskiego! Będzie to już czwarta inscenizacja owej opery w tym sezonie (po grudniowej premierze w Sali Młynarskiego Opery Narodowej dokonanej siłami Akademii Muzycznej w reżyserii Macieja Prusa i pod batutą Michała Klauzy, po zapowiadanej na 5 kwietnia premierze w samym Teatrze Wielkim w reżyserii Mariusza Trelińskiego z Jackiem Kaspszykiem jako dyrygentem, wreszcie po planowanej na początek maja inscenizacji w Warszawskiej Operze Kameralnej, pomyślanej pierwotnie jako część nie doprowadzonego do celu zamysłu wystawienia tamże cyklu „Najpiękniejsze Opery Świata”). Trzeba – niestety – przyznać w tym momencie rację rozdzierającemu szaty (choć niesłusznie zwalającemu całą winę na obecną dyrekcję Opery Narodowej) Bogusławowi Kaczyńskiemu, nazywającemu – i słusznie – ten stan rzeczy nienormalnym. Bo jest to rzeczywiście nienormalne, aby w jednym sezonie odbywały się w Polsce cztery premiery tej samej opery (w tym aż trzy w Warszawie!) skoro będzie to działało na zasadzie wzajemnego podkradania sobie widzów i marnowania czasu, który można by wykorzystać na przygotowanie oper w Polsce obecnie nie wystawianych. Bo – przynajmniej w odniesieniu do tego tak mało u nas popularnego dzieła Czajkowskiego – wystawianie jego czterech niezależnych od siebie inscenizacji (dodajmy, że po latach nieobecności Oniegina na polskich scenach) jest prawdziwą farsą.

*** jeśli już o kompozytorze mowa: Program do Tannhäusera zawiera zabawną nieścisłość. Podaje on mianowicie, że bytomski Holender Tułacz z lat sześćdziesiątych został wystawiony z okazji… setnej rocznicy urodzin kompozytora. Ależ to był zdolny kompozytor, jeszcze przed swoimi narodzinami napisał sześć oper! (a rocznica była tak naprawdę sto pięćdziesiąta).

Tomasz Flasiński