Trubadur 2(23)/2002  

Azithromycin hexal 500 mg preis, tid for 7 days, then erythromycin base 250 mg, tid for 14 days, then erythromycin base 500 mg, tid for 14 days, then erythromycin base 250 mg, tid for 9 days) was prescribed for *candida* infection. If you are under 18, but have a parent or guardian that allows you to cialis online rezeptfrei bestellen browse this site, you can browse this site. You can treat your acne with antibiotics or other medications, you can treat it with light, or you can treat it with surgery.

The study is being conducted to determine the effectiveness and tolerance of cefixime as a drug of choice in patients receiving hemodialysis. I have used all these products before and they're Saint Thomas Mount paxlovid price reddit always amazing. The tests revealed two tiny, benign tumors deep inside of my breast.

Oniegin według Trelińskiego

Spektakl nazywa się Oniegin (a nie: Eugeniusz Oniegin). Jak już pewnie wiecie z licznych przed- i popremierowych wypowiedzi realizatorów, tekstów prasowych, recenzji itp. nie ma w nim samowara. Nie ma też chóru żeńców i tańca wieśniaków w I akcie. A co jest?

Wychodząc z premiery Oniegina w Teatrze Wielkim – Operze Narodowym zadawałam sobie pytanie: co jest największą wartością tego spektaklu? Wartością ważną dla mnie, bo tylko tak – szalenie subiektywnie – mogę ocenić tego bardzo subiektywnego Oniegina Mariusza Trelińskiego. Myślę, że tak jak wszyscy, czy może – tak jak wielu, przyszłam do teatru zobaczyć, co wymyślił Treliński. A zachwyciłam się tym, co zaproponował Jacek Kaspszyk, chór, orkiestra i wspaniali soliści. Od tej pory słyszałam już (i widziałam) cztery spektakle Oniegina i będę na to przedstawienie wracać. Mimo pomysłowej, miejscami kontrowersyjnej, miejscami mądrej i bardzo pięknej inscenizacji, do teatru będę przychodzić dla muzyki.

Nie da się jednak opowiedzieć o Onieginie w Teatrze Wielkim, nie zaczynając od reżyserii i tego wszystkiego, co składa się na stronę wizualną spektaklu. Mariusz Treliński mówi, że u niego najpierw jest obraz. Parafrazując, można powiedzieć, że w tym przedstawieniu najpierw jest człowiek – O*** – stary Oniegin? Narrator? Duch? Demon? O*** grany przez Jana Peszka ma tyle twarzy i nazw, ile zechce mu nadać widz. Biała postać, wykwintna, elegancka, wspierając się na laseczce przemierza wąski „wybieg” usytuowany między widownią a orkiestronem. Porusza się wolno, jak we mgle, we mgle wspomnień. Uwaga estetki – Peszek jest w tej roli bardzo piękny i niepokojący, może nawet jak nigdy przedtem.

Później są następujące po sobie obrazy – jedne wywołały od razu mój podziw i zachwyt, w inne musiałam się „wgryźć”, jeszcze innych chyba nigdy nie polubię, ale po kilku obejrzeniach przestają kłóć w oczy w myśl słów Łariny Priwyczka swysze nam dana, zamiena szczastiju ana (Przyzwyczajenie oraz czas pogodzić z losem mogą nas). Pozostają pytania: skoro, jak chce reżyser, dworek Łarinów jest rajem, dlaczego w pierwszej scenie panuje w nim taki duszny półmrok, a za chwilę pojawia się ostre, zimne i nieprzyjemne światło? Dlaczego Oniegin, który swój raj utraci dopiero odrzucając miłość Tatiany, od początku jest draniem, czarnym demonem, którego nic już zbawić nie może?

Ładnie (troszeczkę kiczowato, ale czy wiosna i pierwsze wyznania miłosne nie są takie?) robi się dopiero podczas arii Leńskiego Ja liubliu was, Olga. Muszę przyznać, że trafiły mi do przekonania żółte kwiaty wyrastające z podłogi, leżak i żółty patefon. Budują one nastrój turgieniewowskiego popołudnia na daczy. Bardzo to wszystko rosyjskie i, mimo nowoczesnej formy, zaskakująco tradycyjne. Białe pnie brzóz służące za tło w I akcie zdziwiły mnie, podobnie jak plakat do spektaklu odnoszący się jakby tylko do tej jego części. Wydaje się, że ukrywa on to, co najistotniejsze i to, co najbardziej zapada w pamięć. A zapamiętuje się np. motyw jabłka (raj – grzech – słodycz – czerwień – krew – milion skojarzeń). Wizja z czerwoną jabłonią na tle różowiejącego nieba i z dziewczętami w czerwono-amarantowych sarafanach należy do tych najpiękniejszych. Wszystko dzięki grze barw i czystości formy.

Potem jest bal. Bal rozgrywa się w zielonym, trupim świetle, wśród masek i widziadeł obcego tłumu – jak w Mistrzu i Małgorzacie Bułhakowa. O*** jak demoniczny wodzirej sam prowadzi bal (przez głowę przemknęło mi skojarzenie z Abadonną z filmu-spektaklu Macieja Wojtyszki – też był taki biały i smutny). Piękne kostiumy chóru, pasiaste suknie i wielkie peruki pań, świetna choreografia walca jakoś bardzo Ejfmanowskiego potęgują wrażenie niesamowitości. Może trochę za dużo się tam dzieje, a ruch sceniczny przewidziany dla chóru nigdy nie wypada idealnie, ale robi wrażenie.

Świetna jest scena rozmowy Leńskiego z Olgą. Przysłuchują się jej siedzące na podłużnej kanapce, niczym w jakiejś poczekalni, tancerki w czarnych sukniach i wilczych maskach. Wspaniały surrealistyczny efekt! Rozumiem natomiast, że w zamyśle reżysera scena kupletów Triqueta miała być obrzydliwa i kiczowata. Udało mu się to zrealizować w 120 procentach. Triquet, jego świta i różowy tort-kwiat jest obrzydliwy, cukierkowy, mdły. Podobnie paskudne musiało się to wszystko wydawać rozgoryczonej, otępiałej Tatianie. Powtarzam, rozumiem pomysł, ale bardzo mi się to nie podoba. A już za chwilę mamy wspaniały moment – idealnie zgrane z muzyką kroki Oniegina w rozmowie z Leńskim – Ty nie tancujesz Lenskij.i posępny kotylion niczym korowód widm. Wreszcie finał balu u Łarinów ze skłóconymi przyjaciółmi stojącymi na kręcącym się stole – znowu coś bardzo a la Ejfman. Wrażenie całkowitego chaosu wzmacniają skaczący przez stół w trakcie jego obrotów tancerze. Pomysł to co najmniej karkołomny i bardzo hałaśliwy, a mamy przecież do czynienia z teatrem muzycznym.

I tu przechodzę do czegoś, z czym zgodzić się w żaden sposób nie mogę. Nie może być tak, że śpiewaków nie słychać, bo śpiewają w kulisę tuląc się do ściany! Nie może Tatiana w kulminacyjnym momencie arii śpiewać w kołnierz czy rękaw O***, do którego się przytula! Nie może być wreszcie tak, że soliści chodzą po podeście biegnącym wokół kanału orkiestry i, jeżeli nie siedzi się na parterze, ich głosy natychmiast brzydną i zatracają się w przestrzeni sali. Nie wspominam już o tym, że z dalszych rzędów amfiteatru i balkonów w ogóle nie widać tego, co się dzieje na wspomnianym „wybiegu”. Nie mogę też zrozumieć, co zawinili widzowie siadający z prawej strony sali, że zostali pozbawieni całej sceny Tatiany z Nianią, umizgów Olgi i Leńskiego itp. Wszystkie te sceny rozgrywają się w samym rożku sceny przy praej, patrząc z widowni, kulisie. Ergo – dobra rada dla tych wszystkich, którzy jeszcze Oniegina w Teatrze Wielkim nie widzieli: należy zainwestować w bilet z dobrą widocznością, jeżeli nie po środku, to raczej po lewej stronie.

Gdyby w Onieginie Trelińskiego /Kudlički nie było cudownej sceny pojedynku powiedziałabym, że okrzyczany tandem obniża loty. Ale szary, wysmakowany plastycznie, melancholijny obraz jest i niezmiennie zachwyca mnie swoją urodą. Duże brawa!

O akcie III, a właściwie o otwierającym go polonezie zamienionym w pokaz mody, napisano już wiele i zapewne jeszcze wiele papieru na to się zużyje. Czarno-biało-czerwona wizja przedsionka piekła, czy może po prostu ekskluzywnego klubu i futurystyczne stroje modelek, wszystko to jest jednak niczym wobec siły skupionego gestu Jana Peszka – O***, który ten obraz uruchamia. Plącze się tam też (nie wiem, czy do końca potrzebnie) duch zabitego Leńskiego, którego O*** okrywa opiekuńczo płaszczem. Powiem jedno – siła oddziaływania całości jest tak duża, że dopiero za drugim razem zdołałam skupić uwagę na muzyce i posłuchać, jak orkiestra gra poloneza. Scena w petersburskim salonie to dla mnie przede wszystkim Tatiana. Piękna i elegancka w wyjątkowej urody różowej sukni wygląda jak Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany’ego lub My Fair Lady. Na drugim biegunie umieściłabym zdecydowanie nieudane kostiumy chóru (panowie noszą coś na kształt aksamitnych szlafroków i cylindry z woalkami – chyba nadmiar szczęścia). Nie mogę też przyzwyczaić się do brzęku upadającej na podłogę metalowej łyżki, gdy Tatiana ściąga ze stołu czerwoną tkaninę. W tym tak przecież wynikającym z muzyki spektaklu jest to amuzyczny zgrzyt. Wraz z nim pęka misternie budowana ułuda, przez szparę zagląda natrętna realność.

Inscenizacja Trelińskiego/Kudlički jest, mimo oszczędnych i prostych (choć bardzo skomplikowanych technologicznie) środków, arcybogata. Chyba za bardzo. U Trelińskiego zawsze najbardziej ceniłam sobie umiejętność odrzucania tego, co zbędne. A tu i to, i to, i jeszcze tamto. Za to brak mi ciągłości, nieustanne łamanie konwencji, skakanie od kiczu przez ironię do elegancji i szczytów artyzmu wprowadza zamęt. Przy tym, na premierze (potem już przywykłam), miałam wciąż wrażenie: skąd ja to znam? Prostokąt w tle – Tankred, biała postać – Cień z Króla Rogera, wąski pas tła, w którym porusza się bohaterka – Madame Butterfly, hieratyczne ruchy postaci – to samo, itp. Wszystko to wynagradza mi jedna scenka. Czarna, jakby wycięta z kartonu sylwetka Oniegina czytającego list pod jabłonią niczym z XIX-wiecznego sztychu.

Patrzę na te zapisane maczkiem strony. A miało być o muzyce, urzekającej już od pierwszych tonów uwertury, lejącej się jak chłodny jedwab! Chciałam pisać o fantastycznych wiolonczelach, o głosie fletu w pierwszej scenie, o bogatym brzmieniu tutti w polonezie. Obserwuję (czy raczej „osłuchuję”) ten spektakl w rozwoju. Kolejne cztery przedstawienia w zależności od obsady i dyspozycji solistów dały mi odrobinę więcej lub odrobinę mniej muzycznej satysfakcji, ale zawsze były to wrażenia grubo powyżej średniej (muszę niestety odnotować, że w trzecim i czwartym spektaklu w scenie listu Tatiany waltornia była trochę, hm., nie przy głosie).

W roli księcia Gremina dwa razy słyszałam Rafała Siwka i dwa razy Romualda Tesarowicza. Po premierze byłam pod dużym wrażeniem kreacji Siwka i zresztą niczego innego nie spodziewałam się po tym utalentowanym artyście. Niestety, albo „stety”, potem śpiewał Tesarowicz. Prze-cu-dow-nie! Jego interpretacja słynnej arii rzuciła mnie na kolana. Była wciągająca, pasjonująca, słuchało się jej za każdym razem jakby na nowo.

Obie Olgi – Anna Lubańska i Katarzyna Suska śpiewały ładnie, choć akurat wdzięczna aria Ja nie spasobna k grusti tomnoj. nie robiła na mnie oczekiwanego wrażenia. Adam Zdunikowski w roli Leńskiego sprawował się nad podziw dobrze. Co prawda na premierze śpiewał trochę ze ściśniętego gardła, ale chyba właśnie podczas tego spektaklu był najlepszy aktorsko i pełen ekspresji. Kapitalny efekt dało, później już nie powtórzone, przyspieszanie kroku, gdy Leński z pistoletem zmierza w stronę stojącego nieruchomo Oniegina. Ot, szaleniec rzucający się z rozpaczą w paszczę przeznaczenia. W kolejnych przedstawieniach Zdunikowski śpiewał już zupełnie swobodnie i choć zdarzyły się „mikro-kogutki” i chrypnięcia, był to generalnie dużo ładniejszy i pełny dźwięk. W czwartym spektaklu (16 IV) miałam okazję oglądać innego Leńskiego – Tomasza Kuka. Decyzja o obsadzeniu tego właśnie śpiewaka w roli romantycznego poety od początku budziła moje zdziwienie, ale okazało się, że niedawny Jontek całkiem nieźle przeobraził się w Leńskiego. Ale obstawać będę przy tym, że chciałoby się tu innego typu tenorowego głosu, lżejszego, łagodniejszego, z delikatniejszym piano. A i zabawny pląsik w I akcie bardziej mi się podobał w wykonaniu Adama Zdunikowkiego (a tak na marginesie, obaj Leńscy mogliby jeszcze popracować nad swoim rosyjskim żeby nie „okać” i nie śpiewać ja tiebja ljublju).

Jednym z największych atutów Oniegina jest osoba, a raczej osóbka Tatiany – Jekatieriny Sołowiowej. Gra ona dziewczęcą, filigranową marzycielkę, która przeobraża się w namiętnie zakochaną, zagubioną dziewczynę, a potem w arystokratyczną damę, która potrafi ukryć za wielkopańską pozą targające nią uczucia. Wszystkie te emocje i przemiany artystka przekazuje nie tylko grą, ale przede wszystkim głosem. Śliczna, ciepła, słowicza barwa, sprawność techniczna i muzykalność pozwalają jej budować pełen uroku portret bohaterki. Z przyjemnością obserwuję, jak ze spektaklu na spektakl Sołowiowa udoskonala interpretację, dodaje ekspresji scenie listu nic nie tracąc z premierowego skupienia i precyzji.

Wreszcie Onieginowie – Mariusz Kwiecień i Marcin Bronikowski. Pierwszego można było do tej pory usłyszeć trzykrotnie i, jak to bywa, do trzech razy sztuka. Nie powiem, nikt nie musiał mnie przekonywać o klasie i talencie tego śpiewaka, a piękna ciemna barwa głosu od pierwszej nuty robi wielkie wrażenie. Ale podczas premiery wydał mi się Onieginem zbyt jednowymiarowym, demonicznym uwodzicielem niszczącym wszystko, czego się tknie. Brakowało pierwiastka ludzkiego. Poza tym czekałam na wspaniałe wykonanie mojego ukochanego ariosa Uwy, samnienija niet. i jakoś nie mogłam się doczekać. Dopiero 16-go Kwiecień był Onieginem wspaniałym od A do Z, z głęboko poruszającą rozpaczą złamanego człowieka w finale (gdyby jeszcze choć raz zaśpiewał etot głupyj bał, a nie „bal” moje ucho rusycysty byłoby usatysfakcjonowane). Marcin Bronikowski przekonał mnie do swojej, nieco lżejszej, od początku bardziej ludzkiej interpretacji od razu. Podobnie wokalnie – może poza wspomnianym ariosem, w którym oczekuję ognia namiętności, był naprawdę świetny. Chętnie posłucham go w kolejnych przedstawieniach.

Jest więc parę powodów, dla których nadal będę chodzić na Oniegina. Choćby po to, żeby obserwować, jak przedstawienie ewoluuje, jak śpiewają nowi wykonawcy. Warto też obserwować nową publiczność, którą przyciąga do opery rozgłos i nazwisko „Treliński”. Przy całym reżysersko-scenograficznym rozmachu chcę się przekonać, jakie wrażenie zrobi na nich nazwisko „Czajkowski”.

Katarzyna K. Gardzina