Trubadur 2(23)/2002  

I am in south africa and did buy ivermectin for sale uk online, but want more information on the side effects of ivermectin. Generic priligy tablets are a prescription medication used for price azithromycin 500mg least treating erectile dysfunction (impotence). The gabatin® tablet, the first weight management formulation in the world, has been extensively studied.

You should have the same results with your second test. I was living in the us Gao but it's the very day that i will return to uk for a few months. When he teaches you about the body, about the mind.

Miłość i bel canto
czyli Purytanie w Łodzi

27 kwietnia doczekała się wreszcie swojej premiery zapowiadana od dwu lat inscenizacja Purytanów Vincenza Belliniego. Ten operowy melodramat, stawiający przed wykonawcami niewiarygodnie trudne zadania wokalne, nie był prawdopodobnie wystawiany po wojnie przez żadną polską scenę (prawdopodobnie, bo dokumentacja premier dzieł Belliniego w Polsce jest niekompletna). Na odwagę zdobył się dopiero Tadeusz Kozłowski, doprowadzając do realizacji Purytanów w Teatrze Wielkim w Łodzi, w 150 lat po pierwszej polskiej premierze tej opery w Warszawie. To dzieło fascynujące i karkołomne – mówił maestro Kozłowski – zwłaszcza dla tenora oraz sopranu. Bellini pisał tę swoją ostatnią operę dla konkretnych wspaniałych artystów, którymi dysponował. W związku z tym mamy tu niespotykaną partię tenorową, która wymaga od śpiewaka bardzo wysokich dźwięków, przekraczających magiczną barierę wysokiego C, jak również piekielnie trudne koloratury Elwiry.

Od początku nie było wątpliwości, że wystawienie Purytanów będzie znakomitą okazją do ukazania wielkiego talentu Joanny Woś w partii Elwiry. Na premierowy wieczór, po zmianie spowodowanej chorobą wcześniej zapowiadanego Salvatore Fisichelli, zaproszono do roli Lorda Artura innego Włocha – 36-letniego Giorgia Casciarri – podobno czołowego współczesnego odtwórcę tej partii. O ile jednak premierowa kreacja Joanny Woś spotkała się z powszechnym zachwytem, o tyle występ jej zagranicznego partnera równie powszechnie krytykowano. Michał Lenarciński np. opisywał włoskiego tenora jako mężczyznę miniaturowego, obdarowanego przez naturę nieprzyjemną barwą głosu, pozbawionego kultury muzycznej, aktorskich umiejętności i niemuzykalnego. Słuchanie „pień” artysty było dojmująco nieprzyjemne, a hałas, jaki śpiewak czynił dobywając nie tylko najwyższe tony (zamiast f było d) zupełnie nie kojarzył się z belcantem.

Sama nie mogę potwierdzić tych ocen ani im zaprzeczyć, ponieważ wybrałam się na trzecie przedstawienie, tzw. Premierę z Expressem w dniu 19 maja, zapowiadaną jako: wyjątkowy, gwiazdorski wieczór (wiem natomiast, że na premierowym spektaklu spotkało się 20 klubowiczów, może oni podzielą się swoimi wrażeniami?). Ponieważ o łódzkiej realizacji zrobiło się głośno, pojawiła się szansa na ulokowanie tego spektaklu i solistów w ofercie dla światowych scen. Tego wieczoru łódzką operę odwiedziła opiniotwórcza grupa krytyków muzycznych pism operowych z Francji, Niemiec i Włoch, oraz impresariów poważnych agencji artystycznych w Europie i USA.

Rewelacyjnej Joannie Woś mieli towarzyszyć dwaj młodzi zagraniczni śpiewacy: Juan Carlos Valls w partii Lorda Artura i Michele Porcelli w partii Sir Ryszarda Fortha. Niestety, znów choroba pokrzyżowała plany obsadowe i ostatecznie zamiast niedysponowanego nagle włoskiego barytona wystąpił Andrzej Kostrzewski. Trochę żałowałam, bo chciałam poznać włoskiego śpiewaka, który ma już na koncie sporo międzynarodowych sukcesów (m.in. w ubiegłym sezonie – Scarpia z José Curą i Tizianą Fabbricini). Mimo tego dość gwałtownego zastępstwa, Andrzej Kostrzewski stanął na wysokości zadania i jego kreację można uznać za zupełnie udaną zarówno pod względem aktorskim (do tego świetnie prezentował się wizualnie), jak i wokalnym, choć przydałoby się więcej mocy w głosie. Mój ulubiony fragment opery – duet Sir Ryszarda i Sir Jerzego Waltona Il rival salvar tu dei… Suoni la tromba dostarczył mi wielu emocji, gdyż był wykonany pięknie i z wielką siłą wyrazu. Rola Sir Jerzego to prawdziwy sceniczny sukces świetnego Piotra Micińskiego, który po raz kolejny udowodnił, że jest śpiewakiem wielkiej klasy, obdarzonym talentem dramatycznym. Bardzo dobrze wypadli w pozostałych partiach: Jolanta Bibel (Henrietta), Tomasz Jedz (Sir Bruno) i Andrzej Malinowski (Lord Walter Walton).

Trzy tygodnie wcześniej Elwirze przyszło cierpieć z miłości do „mikroskopijnego adoratora” (jak nazwano w prasie Cascarriego), bardzo więc byłam ciekawa Juana Carlosa Vallsa w roli Lorda Artura Talbota. Ten 34-letni tenor pochodzący z Urugwaju zaczynał karierę w Ameryce Południowej i Środkowej. Potem kontynuował studia we Włoszech i związał się z tamtejszymi scenami. W Purytanach z powodzeniem wystąpił przed rokiem w Trieście, a niebawem partię Artura zaśpiewa w Buenos Aires. Przed przyjazdem do Łodzi śpiewał w Bari Księcia w Rigoletcie. W tej partii też wkrótce miał się prezentować na festiwalach w Jesi i Caracas. Czeka go także Traviata w Montevideo, recital w Londynie i prapremiera opery Hrabia Monte Christo w Caracas. Urugwajski tenor zaprezentował się bardzo interesująco na łódzkiej scenie i zdobył sobie widownię. Już na pierwszy rzut oka spełniał oczekiwania, pasując wizualnie do roli ukochanego Elwiry, która z miłości do niego traci zmysły. Śpiewak imponował rozpiętością skali głosu, zachwycał młodzieńczą lekkością i finezją jego prowadzenia oraz swobodą i łatwością w atakowaniu najwyższych dźwięków. Te zalety oraz świetne opanowanie oddechu pozwoliły mu z powodzeniem pokonać wszelkie pułapki partii Artura. Valls dysponuje lirycznym głosem o ładnym, jasnym brzmieniu, nacechowanym miękkością i subtelnością, co szczególnie podobało się w scenie z Elwirą uszczęśliwioną powrotem ukochanego (duet Vieni fra queste braccia).

Nawiasem mówiąc, dzielnemu Lordowi Arturowi przyszło jeszcze wykazać się odwagą poza sceną. Kiedy nalano mu kieliszek 70-procentowej śliwowicy dzielnie wychylił toast, choć żartowano, że po takiej „próbie” może stać się barytonem.

Na największe uznanie z całej obsady spektaklu zasługuje oczywiście główna bohaterka wieczoru – rewelacyjna Joanna Woś. Wszyscy chyba ulegli jej magicznej kreacji bezgranicznie zakochanej Elwiry, balansującej na granicy obłędu i realności. To kolejny sukces wspaniałej śpiewaczki dysponującej wirtuozowskim sopranem koloraturowym, czyniącym z niej wprost wymarzoną interpretatorkę włoskiego belcanta. W partii Elwiry Joanna Woś w pełni ukazuje swe artystyczne walory: głos o wielkiej urodzie brzmienia, pięknej barwie, bogactwie i mocy, nieskazitelnie wyrównany i czysty, finezyjną technikę koloraturową, wysoką kulturę wykonawczą, prawdę artystycznego wyrazu, subtelność interpretacji i nieodparty wdzięk sceniczny. Śpiewała zjawiskowo pięknie, odnosząc przy tym sukces aktorski równy wokalnemu. Każde pojawienie się artystki wnosiło na scenę blask muzycznego kunsztu i aktorskiej szlachetności. Rola Elwiry to triumf Joanny Woś i kreacja, jaką nieczęsto dane jest podziwiać widzom całego świata – pisał Michał Lenarciński w artykule Triumf Elwiry i nie ma w tych stwierdzeniach żadnej przesady.

Joanna Woś doskonale odnalazła się w koncepcji reżyserskiej spektaklu autorstwa Graya Veredona – reżysera i choreografa pochodzenia nowozelandzkiego, który do Łodzi przyjechał tuż po sukcesie w MET, gdzie zrealizował balet Parade do muzyki Erika Satie. Na łódzkiej scenie Veredon przygotował do tej pory: Sen nocy letniej, Wolfganga Amadeusa, Romea i Julię, Bal maskowy oraz Ziemię obiecaną. Jego zdaniem dla dramaturgii dzieła najistotniejsza jest osoba Elwiry, która fascynuje jako studium psychologiczne kobiety popadającej w obłęd. Wszystko, co dzieje się z Elwirą, reżyser rozpisał na interesujące plastycznie obrazy, gdzie nastroje podkreślane są imponującymi światłami, różnymi tonacjami barw: czerwień wina, błękit, biel, czerń. Wiele interesujących partii orkiestrowych między ariami pozwoliło mi tu na realizację własnej wizji choreograficznej i reżyserskiej – mówił Veredon. Przebieg akcji często jest „komentowany” przez baletowe impresje, nawiązujące do rozpoczynającej spektakl poetyki (ciekawie pomyślany początek opery to jakby projekcja wydarzeń w umyśle Elwiry). Głównym motywem oszczędnej, ale oryginalnej scenografii (autorstwa Barbary Kędzierskiej) są zastawki w kształcie kolumn – przesuwane i oświetlane. O ile dekoracje są uniwersalne i pobudzające wyobraźnię widzów, o tyle kostiumy już bardziej próbują nawiązywać do czasów XVII-wiecznej Szkocji (w programie zamiast nazwiska autora są trzy gwiazdki, od projektów do realizacji minęło tyle czasu i zmian koncepcyjnych, że autorka Irena Biegańska wycofała swój podpis).

Publiczność przyjęła spektakl bardzo gorąco, gotując artystom owację na stojąco. Bardzo wysoko ocenili go również obecni na widowni impresariowie m.in. z Monte Carlo, Mediolanu, krytycy z berlińskiego Orpheusa. Wielkie uznanie wyrażano dla solistów, chóru i dla doskonale towarzyszącej artystom i starannie przygotowanej orkiestry, która pod mistrzowską batutą Tadeusza Kozłowskiego ukazała w pełnej krasie wyjątkową urodę muzyki Belliniego. Bez wątpienia był to spektakl, który na długo zostanie mi w pamięci, tym bardziej, że obawiam się, iż rzadko będzie gościł na scenie TW. Niezwykle trudno bowiem będzie utrzymać konieczny dla tego dzieła wysoki poziom wykonawczy. Nadzieja trochę w tym, że Łódź, teatr i możliwość występowania z naszą sopranistką tak przypadły do gustu Juanowi Carlosowi Vallsowi, że chyba w październiku znów powróci na naszą scenę. Może więc powrócą i Purytanie wystawieni w wielkim stylu.

Dorota Pulik