Trubadur 2(23)/2002 English  

You could search from hundreds of different suppliers and find the best deals for your needs. The price is .50 in the tadalafil 5mg ratiopharm preis united states, in canada, and .50 in other international markets. It is sometimes given in combination with tamoxifen for hormone replacement therapy.

It is important to know the side effects of this drug. This means that cialis generico online your body burns more calories while you are taking prednisone than it does when you are not taking the drug. Your pharmacist will know which brand and dosage will be the best for you.

Rola Peleasa była dla mnie wejściem w siebie
Rozmowa z Mariuszem Godlewskim

„Trubadur”: Pana debiut w Teatrze Wielkim w Warszawie w partii Peleasa był debiutem szczególnym. Po pierwsze – od razu główna rola, po drugie – w polskiej prapremierze Peleasa i Melizandy, po trzecie – na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie, po czwarte – w roli, która nie jest typowa dla Pana głosu, partia Peleasa jest śpiewana zarówno przez tenorów, jak i barytonów… Czy nie bał się Pan przyjąć tak trudnej roli na początku swojej drogi artystycznej?

– Mariusz Godlewski: Oczywiście, na pewno były jakieś obawy, ale gdyby były one większe, nie podjąłbym się tej partii. Pewną świadomość swoich umiejętności i zaufanie do nich już posiadam… Postanowiłem więc zmierzyć się z partią Peleasa, tym bardziej, że jest ona bardzo piękna muzycznie i bardzo ciekawa psychologicznie.

Co sprawiło Panu największą trudność przy przygotowywaniu tej roli?

– Nie wiem, co jest trudniejsze: akt trzeci, czy akt czwarty i ciężko mi to stwierdzić. Na początku, kiedy uczyłem się roli, uważałem, że trudniejszy jest akt czwarty. Trochę się obawiałem, bo jednak co innego jest popatrzeć w nuty i stwierdzić: no, mam te dźwięki, potrafię to zaśpiewać, potrafię układać takie frazy, a co innego przygotowywać całą rolę, budować całe frazy, interpretować, a nie odtwarzać zapis nutowy. Staram się być perfekcjonistą, więc bardzo krytycznie patrzę na swoje przygotowania, ciągle jestem z siebie niezadowolony. Nie jest to jeszcze 100% tego, co bym chciał, ale wydaje mi się, że jestem na dobrej drodze, aby to osiągnąć. Teraz mniej boję się czwartego aktu, większą trudność widzę w akcie trzecim.

– A jak, Pana zdaniem, napisana jest partia Peleasa? Czy jest wygodna do śpiewania? I na jaki typ głosu?

– Właśnie dlatego zastanawiam się, który akt jest trudniejszy. Pomimo wielu trudności w akcie czwartym, pomimo wielu wysokich dźwięków, które trzeba śpiewać raczej forte, wiele miejsc jest bardzo wygodnych. A trzeci akt jest bardziej liryczny, to stwarza zupełnie inną trudność, trzeba pokazać inne walory i odcienie głosu.

– Czy jakieś zadania aktorskie były dla Pana szczególnie trudne? Na ile Pana wizja postaci Peleasa pokrywała się z wizją reżysera?

– Naprawdę nie chciałbym, żeby to, co mówię, zabrzmiało jak laurka, ale dzięki reżyserowi Tomaszowi Koninie, z którym miałem przyjemność pracować, strona aktorska nie sprawiała mi żadnych trudności. Było to wyzwolenie własnych odczuć, może troszeczkę wejście w siebie, poszukanie wrażeń w sobie, a nie ustawianie odtąd – dotąd, robimy dwa kroki w przód, a trzy w tył. Reżyser miał już oczywiście swoją wizję dzieła, ale starał się nas zrozumieć, dużo rozmawialiśmy, jakie powinno to być, jak każdy z nas to widzi, co będzie dla nas nie tyle najlepsze, co bardziej prawdziwe. Tak to odebrałem. Zresztą relacje w dramacie Maeterlincka też są bardzo trudne, bardzo symboliczne, niedopowiedziane do końca. W każdym dziele szukam swojej prawdy, oczywiście w ramach pewnej konwencji. W jakiś sposób identyfikuję się z rolą Peleasa, to prawdziwy dramat, i nie jest trudno zrozumieć Peleasa czy Golauda. To naprawdę życiowy problem, a nie żadna bajka. Do tej pory opera Debussy’ego przeważnie przedstawiana była w konwencji bajkowej z królewną Melizandą i królewiczem Peleasem. Najbardziej jestem reżyserowi wdzięczny za to, że wybrał konwencję bardziej współczesną niż baśniową, bo nie wiem, czy w konwencji bajki udałoby się uzyskać takie relacje między bohaterami, jakie między nimi istnieją. Sama opera jest bardzo piękna, ale jeśli nie ma napięcia między partnerami, można poprzestać na zwykłych koncertowych wykonaniach i będzie to dokładnie to samo. Uważam, że Konina dotarł do sedna sprawy. Nie tylko doszukał się prawdziwych – w moim przekonaniu – relacji, ale potrafił przenieść je na scenę.

Największy stres odczułem na premierze. Wiedziałem, że mogę liczyć na kolegów, na pianistę i przede wszystkim – na siebie, bo dobrze umiałem partię. Ale mimo wszystko świadomość debiutu, świadomość odpowiedzialności była stresująca. Czas przygotowań był dość długi, zdążyłem przyzwyczaić się do sceny i warunków, w jakich pracowaliśmy. Bardzo pomogła mi też atmosfera, pracowałem z bardzo miłymi ludźmi. Podczas pracy nie odczuwałem stresu, wręcz przeciwnie, miałem wielki komfort psychiczny, co było ogromnie mobilizujące.

Jestem też bardzo szczęśliwy, że mogłem śpiewać z tak znakomitymi artystami. Wspaniała śpiewaczka Olga Pasiecznik… Anna Karasińska, z którą kiedyś jeździłem na koncerty do Francji, wtedy śpiewałem w chórze podziwiając solistów… A teraz mogę z nią śpiewać. Chodziłem do Opery Wrocławskiej na przedstawienia, w których śpiewał Andrzej Witlewski, było moim marzeniem, żeby tak jak on stanąć na deskach. Pięknie powitali nas starsi koledzy, soliści Teatru Wielkiego – Mieczysław Milun, Elżbieta Pańko, Czesław Gałka. Byli nam niezwykle życzliwi, wspierali nas. Świetnie rozumieliśmy się z pianistą Krzysztofem Jabłońskim – to doskonały partner.

Wydaje mi się, że Pana występ był trudny jeszcze z jednego powodu. Nie miał Pan przed sobą dyrygenta, który czuwa nad wejściami solistów. W pierwotnej, fortepianowej wersji opery, śpiewał Pan z towarzyszeniem pianisty.

– Wykonywałem do tej pory dużo liryki wokalnej i byłem przyzwyczajony do występów z pianistą. Zdecydowanie rzadziej śpiewałem dotąd z orkiestrą. Były to jedynie Acis i Galatea Händla na festiwalu Wratislavia Cantans pod batutą Roberta Satanowskiego, Stabat Mater Szymanowskiego w Filharmonii Wrocławskiej pod dyrekcją Marka Pijarowskiego oraz występy z orkiestrą Akademii Muzycznej we Wrocławiu. Wersja fortepianowa mnie w ogóle nie przerażała, pod warunkiem, że pianista potrafi słuchać. To inna współpraca niż z dyrygentem, ale też musi być to prawdziwa współpraca.

– Niedawno skończył Pan studia wokalne na Akademii Muzycznej we Wrocławiu w klasie profesora Bogdana Makala. Postanowił Pan się kształcić dalej. Jak wygląda Pana nauka?

– Obecnie przebywam na stypendium w Universität für Musik und darstellende Kunst Wien, gdzie jestem uczniem profesora Leopolda Spitzera. Oprócz systemu, który jest tam zupełnie inny, nauka polega na tym samym – uczymy się śpiewu. Jest tam o tyle łatwiej, że system wiedeński nie jest tak sztywny, jak w polskim szkolnictwie. Każdy robi to, co jest mu w danej chwili potrzebne, obowiązkowe przedmioty można zaliczać w dogodnym dla siebie momencie, można wybrać trzy lub pięć przedmiotów i doskonalić się w wybranym przez siebie kierunku. Jestem na wymianie stypendialnej rządu austriackiego i polskiego na okres dziewięciu miesięcy. To dla mnie bardzo ważny czas, i myślę, że wystarczający, po trzech miesiącach odczułem już ogromną różnicę. Wiem, że muszę się jeszcze wiele nauczyć, bardzo chciałbym uczestniczyć w kursach mistrzowskich. Brałem już udział w kilku mistrzowskich kursach wokalnych, prowadzonych przez Katherine Dagois, Rolanda Paneraia, Zdzisława Krzywickiego i właśnie Leopolda Spitzera. Bardzo cenię sobie pracę z profesorem Spitzerem, jest to wspaniały pedagog.

– Brał Pan udział w kilku konkursach wokalnych, zdobył Pan m.in. I nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. I. Godina na Słowacji, I nagrodę w kategorii operowej na Konkursie im. A. Didura w Dusznikach. Czy myśli Pan o kolejnych konkursach wokalnych?

– Współzawodnictwo jest w jakimś sensie mobilizujące, ale nie powiem, żebym przepadał za konkursami. Różnie to bywa, różne są gusta, konkurs nie zawsze jest odzwierciedleniem tego, co się umie lub czego się nie umie. Konkursy są potrzebne, nie nazwałbym tego złem koniecznym, ale jest to tylko jedna z wielu dróg, które można obrać lub nie. Jeśli są nagrody, to oczywiście pomagają, jest to dowód na to, że czegoś się nauczyłem, coś zrozumiałem. Ale jeśli zdarza się, że ktoś odpada, nie ma co się załamywać. Ja też odpadłem na dwóch wielkich konkursach w Polsce. Było to oczywiście niezbyt miłe, ale dało mi dużo do myślenia. Zamierzam w przyszłości uczestniczyć w konkursach wokalnych, aby zmierzyć się z sytuacją, stresem, krótko mówiąc – z samym sobą.

– Rzadko zdarza się, że śpiewak dostaje wszystkie recenzje po występie dobre i bardzo dobre. Zarówno Pan, jak i Andrzej Witlewski (Golaud) zostaliście bardzo pochwaleni, w ogóle od strony wokalnej spektakl był bardzo życzliwie oceniony. Jaki ma Pan stosunek do krytyki?

– Krytyka ma znaczenie, oczywiście nie muszę się z nią zawsze zgadzać, ale ktoś, kto pisze, może mieć rację. W tym sensie recenzja może bardzo pomóc. Jeśli się podobałem, bardzo się cieszę. Jeśli bym się nie spodobał, może bym się zmartwił. Ale generalnie wiem, co umiem i czego nie umiem. Zadziwiła mnie tylko jedna recenzja, w której napisano, że jestem tenorem.

Widocznie recenzent chciał pochwalić Pana łatwość gór. W libretcie napisano, że partia Peleasa jest na głos tenorowy…

– Zgadza się, ale w moim życiorysie napisano, że śpiewam jako baryton. Recenzent powinien wiedzieć, kogo ocenia. Cieszę się, że pochwalono nas, wykonawców, ale przykro mi, że większość recenzji krytykowała spektakl. Rozmawiałem z wieloma moimi rówieśnikami i wydaje mi się, że zrozumieli oni, o co chodzi. Rozumiem, że także krytycy mają różne gusty, nie rozumiem jednak zupełnie, dlaczego w recenzjach oceniających spektakl obraża się publiczność (która w ciągu zagranych do tej pory 6 spektakli wypełniała salę i przyjmowała nas bardzo ciepło) nazywając ją Misiami o Bardzo Małym Rozumku. Może krytycy muszą rozładować jakieś swoje kompleksy, nie wiem…

– Czy w takim razie widz starszy różni się od widza młodszego?

– Nie rozdzieliłbym tego w ten sposób, to nie jest kwestia wieku, ale otwartości. Myślę jednak, że młodzi ludzie są bardziej otwarci, może lepiej rozumieją konwencję współczesną. Większość niepochlebnych recenzji o spektaklu słyszałem od osób starszych, które być może są przyzwyczajone do bardziej tradycyjnych wykonań. Może woleli zobaczyć wyimaginowany świat, niż to, co dzieje się między postaciami.

O jakich rolach Pan marzy?

– Na pewno moim marzeniem nie było debiutować po francusku, ponieważ język ten jest trudny z punktu widzenia wokalistyki. Od początku mojej edukacji artystycznej jestem zakochany w muzyce kompozytorów słowiańskich, a konkretnie w twórczości Piotra Czajkowskiego. Jednak uroda partii Peleasa tak mną zawładnęła, że z przyjemnością pokonywałem trudności wymowy języka francuskiego.

– Pierwszą partią, jaką Pan śpiewał, był właśnie Eugeniusz Oniegin.

– Tak, śpiewałem Oniegina w spektaklu studenckim podczas mojego dyplomu. Bardzo chciałem zaśpiewać Oniegina i w tej chwili moim marzeniem jest zaśpiewanie tej partii na dużej scenie. Słyszałem wiele opinii na temat tego bohatera… Uważa się, że z jednej strony jest bardzo romantyczny, z drugiej bardzo zły. Ja odbieram go jako romantyka, jego problemy wynikają z czasów, w jakich żyje, a nie dlatego, że jest z założenia negatywny. Oczywiście, że gdyby przyszło mi zagrać „złego” Oniegina, starałbym się znaleźć w sobie odpowiedni potencjał emocjonalny, ale wolałbym słyszeć i widzieć Oniegina bardziej lirycznego.

Wracając do marzeń. Każdy głos dojrzewa, to sprawa naszej fizjologii, naszych mięśni, naszych doświadczeń. Barytony nie mają tak najgorzej, chyba większy problem z dojrzewaniem głosu mają tenorzy. Naturalnie, nie zgodziłbym się teraz na wielkie role dramatyczne, bo jestem na to za młody. Często też ładunek emocjonalny zawarty w roli może być zgubny dla młodych śpiewaków. W tej chwili konsultuję się ze swoim pedagogiem w Wiedniu, profesorem Spitzerem. Chciałbym na razie doskonalić się w repertuarze belcantowym, może lekkich partiach verdiowskich, partiach mozartowskich. Również bardzo chciałbym kiedyś wystąpić w Don Giovannim i Weselu Figara, to genialne, wspaniałe dzieła, ale nie wiem, co przyniesie przyszłość i jak będzie rozwijać się mój głos. Wychowałem się na pieśniach i kocham je. Wiele się nauczyłem śpiewając pieśni Rachmaninowa czy Czajkowskiego, są one bardzo wokalnie napisane. Muzyka i sztuka nie jest ograniczona, liryczna pieśń też może mieć w sobie wiele dramatyzmu.

– Dziękuję serdecznie za rozmowę i życzę spełnienia marzeń.

Rozmawiał Krzysztof Skwierczyński