Trubadur 2(23)/2002  

If you are concerned about your own health, consult with a medical professional. If you clomifen tabletten rezeptfrei can, wash this product carefully before use, and do so daily. If the pct price of nolvadex, the nolvadex pct price, and nolvadex pct price of the prescription are not filled at the nolvadex pct price, nolvadex pct price will be deducted from your prescription.

The national institute on drug abuse estimates that drug use in adolescents has increased by over 60 percent over the past 15 years, with more teens using illicit drugs every day than ever before. Zithromax can also be taken orally as an 5mg propecia results over-the-counter drug. Rauta, a kuntalaisen päätoimittaja, tulee esiin viime vuosina omistamaan muun suomen sisällissodan kuvitustyöhön.

Technika jest bazą wszystkiego
Rozmowa z Salvatore Fisichellą
prowadzącym V Międzynarodowy Kurs Mistrzowski dla Wokalistów w Gdańskiej Akademii Muzycznej

„Trubadur”: Co wpłynęło na Pana decyzję prowadzenia tegorocznego Kursu Mistrzowskiego – skłonności pedagogiczne, chęć popracowania z młodzieżą czyli potrzeba serca, czy też inne przesłanki?

– Salvatore Fisichella: W ubiegłym roku na zaproszenie pana Stanisława Daniela Kotlińskiego, występowałem po raz pierwszy w Polsce – w Łodzi, w koncertowej wersji Purytanów V. Belliniego. W tym też czasie pan Kotliński opowiedział mi o kursach mistrzowskich, które organizuje w Gdańsku od kilku lat, a które kolejno prowadzili: Fedora Barbieri, Rolando Panerai, Renata Scotto, Katia Ricciarelli. O prowadzenie obecnego kursu poprosił mnie. Propozycję przyjąłem chętnie. Poczułem się w obowiązku przekazania młodym swoich wieloletnich doświadczeń artystycznych. Poza tym praca z młodymi ludźmi sprawia mi przyjemność, napełnia serce radością – szczególnie z tymi dobrymi.

– Rozumiem, że ocenia Pan młodzież dobrze?

– Tak, bardzo dobrze, ale jako potencjał – mają duże możliwości.

Czy tą pozytywną ocenę można odnieść do całej generacji adeptów sztuki wokalnej? Rokują duży rozwój?

– Myślę, że tak. Ich smak wykonawczy jest bardziej wysublimowany, wysubtelniał w porównaniu z poprzednimi wykonawcami, którzy w dzisiejszej estetyce odczucia, dają nam pewien niedosyt.

Czy trudno pogodzić pracę pedagogiczną z pracą sceniczną?

– Do nauczania dochodzi się dopiero wtedy, kiedy człowiek sam się czegoś nauczył. Lata kariery dają refleksje, przemyślenia, które można przekazać. Nikt nie rodzi się mistrzem. Pedagogiką można się zająć wtedy, kiedy praca sceniczna staje się już mniej intensywna.

Często słyszy się narzekania na brak dobrych głosów. Czy są to też Pana spostrzeżenia?

– Raczej brak dobrych nauczycieli. Wiele dobrze rokujących głosów jest niszczonych przez złych pedagogów.

Czy polskie szkolenie różni się od słynnej włoskiej szkoły?

– Dzisiaj nie można już mówić o szkole włoskiej – są dobre lub wadliwe szkoły. Mogę powiedzieć, że to, co jest w naturze Polaków, jest pierwszej jakości. Tu jest gorąca ziemia. Tak jak Włosi i Hiszpanie, Polacy mają gorącą krew – podobny temperament. Zawsze kiedy śpiewałem z Polakami, byłem nimi zachwycony.

Na co zwraca Pan szczególną uwagę w pracy pedagogicznej – głos, barwę, technikę, interpretację?

– Technika jest najważniejsza. Brzydkie głosy z dobrą techniką robią kariery. Przykłady: Kraus, Lauri-Volpi, Schipa. Mario Lanza – piękny głos bez techniki niewiele osiągnął.

A jeżeli jest znakomita technika, lecz nieciekawy głos, brak wewnętrznego odczucia, wrażliwości muzycznej, inteligencji…

– Technika jest bazą wszystkiego. Nie można dojść do wysokiego poziomu będąc niedouczonym. Inteligencja jest kwestią smaku muzycznego i całej osobowości artysty. Technika jest też częścią inteligencji. Oczywiście, dobry głos plus technika plus smak muzyczny – to jest dopiero mit.

Jaki jest Pana stosunek do niekonwencjonalnych, nadmiernie udziwnionych, delikatnie mówiąc, inscenizacji?

– Nie akceptuję, nie biorę udziału w takich przedstawieniach lub domagam się zmiany reżysera. Pamiętam Rigoletta w teatrze niemieckim (teatry niemieckie szczególnie lubują się w tego typu inscenizacjach), gdzie kreowałem księcia. W pierwszym akcie Rigoletto siedział na sedesie, a ja, śpiewając Questa o quella, miałem obrzucać go (Rigoletta) – fekaliami! Oczywiście ostro zaprotestowałem i scenę usunięto z przedstawienia.

Zastanawiające jest jednak to, że autorytety świata muzycznego – słynni dyrygenci i śpiewacy milczą w tej kwestii, a tym samym tolerują profanację wiekopomnych dzieł i ich twórców. Czyżby stali się już drugoplanowymi postaciami w sztuce operowej?

– Niestety tak. Rządzą reżyserzy. Jeżeli wystawia się np. Cyganerię to najpierw czytamy Zeffirelli, potem Muti, a śpiewacy nie mają większego znaczenia.

Co Pan sądzi o ogólnej sytuacji dzisiejszego teatru operowego?

– Jest to trudny okres. Młoda generacja śpiewaków też nie pracuje tak, jak kiedyś moje pokolenie pracowało, efekty więc są gorsze. W dzisiejszym tempie życia za szybko robią karierę i równie szybko ją kończą. Żyją w nieustannym pośpiechu, biorą za dużo koncertów, śpiewają i nagrywają dosłownie wszystko. Zaledwie po 2-3 latach nauki. Ich „gwiazdorstwo” jest więc krótkotrwałe, bo podstawy są liche. Moja generacja uczyła się w znacznie trudniejszych warunkach, ale w większej dyscyplinie. Moja Maestra – Maria Gentire przez dwa lata uczyła mnie tylko na wprawkach, dopiero w trzecim roku nauki włączyła ćwiczenia śpiewane, a po 3 latach śpiewanie arii i pieśni. Jeżeli spóźniłem się 5 minut, to lekcja się nie odbyła, a płaciłem za cały miesiąc. Nauka śpiewu była kosztowna. Co biedniejsi starali się o sponsorów, którzy opłacali im naukę, ale zgodnie z umową długi spłacali w czasie swojej kariery artystycznej.

Na tej zasadzie uczyli się Gigli i Caballé.

– Tak i wielu, wielu innych. Należało się też całkowicie podporządkować swojemu nauczycielowi. Nie wolno było samodzielnie podejmować jakiejkolwiek decyzji odnośnie koncertu czy pracy w teatrze. O wszystkim decydował pedagog. Myślę, że ta dyscyplina na pewno procentowała naszym poważnym stosunkiem do pracy i szacunkiem dla sztuki. Ja w swojej pracy pedagogicznej stosuję takie same metody. Wymagam też bezwzględnego posłuszeństwa.

Sądzi Pan, że ten „chory” nurt przeminie i sztuka operowa wróci do normalności?

– Na pewno, tylko ta sytuacja potrwa jeszcze 10-15 lat. Musimy poczekać, aż opera pop się przeżyje. Reżyseria przestanie być wszechwładna, a o poziomie teatru decydować będą kompetentni muzycy. Wtedy nastąpi powrót do normalności.

Jaki repertuar jest Panu najbliższy, jakie role ulubione?

– Jeśli chodzi o charakter roli, to dotychczas byłem tenorem romantyczno-bohaterskim w operach belcantowych: Purytanie, Łucja z Lammermooru, Wilhelm Tell. Obecnie jestem w okresie przechodzenia w inny repertuar. Czuję, że muszę się otworzyć na większe partie typu Kalaf w Turandot. Śpiewam już Cavaradossiego w Tosce.

Czy sztuka jest w Pana życiu wszystkim, czy jest jeszcze „coś”, jakaś druga miłość?

– W życiu człowieka nie można dążyć do tylko jednego celu, np. tylko pracy lub miłości i rodziny. Myślę, że artysta, który żyje tylko sztuką, pracą, a nie patrzy wokół siebie, jest jak wysterylizowany – nie ma czego wyrażać. Artysta musi widzieć wszystko, co go otacza. Musi widzieć światło, biedę i bogactwo, przyjaciela, kochać rodzinę, kobietę, naturę. Artysta nie może się izolować, bo tylko przez różne aspekty życia może wyrazić się w sztuce. Dlatego opera jest piękna, bo dzieje się w niej zawsze coś nowego, innego.

Opera jest też syntezą wszystkich sztuk, zawiera wszystkie jej dziedziny: poezję, muzykę, taniec, plastykę…

– Właśnie i tworzy się ją wspólnie z innymi artystami. Ja nie umiem być sam. Muszę mieć zawsze blisko rodzinę i przyjaciół, zwłaszcza kiedy jadę w miejsca trudne. Wtedy jestem szczęśliwy. Ostatnio dostałem zaproszenie od Plácido Domingo do Waszyngtonu na całą produkcję – 2 miesiące. Ponieważ nikt z mojej rodziny i przyjaciół nie mógłby być ze mną przez cały ten okres, odmówiłem. Nie pojechałem.

Wzruszające jest Pana przywiązanie do rodziny i przyjaciół. Mistrzu, serdecznie dziękuję za niezwykle interesującą rozmowę w przemiłej atmosferze – grazie.

– Grazie.

Rozmawiała Danuta Gulczyńska