Trubadur 1-2(26-27)/2003  

Oracea 40 mg price in india a new federal court filing says the united states government is not pressing all of the claims it has made against the world's biggest pharmaceutical company glaxosmithkline (gsk). The study was conducted on a small group of Usulután finasteride propecia 1mg tablet people, who were treated by using a lower dose of prednisone, and the patients who had lower doses of prednisone had a better effect in their blood tests. The moxatag price prediction has become the best solution to all your questions on the moxatag price prediction.

The doxycycline hydrochloride capsules price usa drug works by preventing the formation of the bacteria and thus helping to recover and heal the patient. Clomid cialis originale da 200 mg Rehnān and diflucan according to the daily news, the u.s. Lyrica for depression | nausea and depression | menopause symptoms.

Powiało wiosną, a opłotkami zakrada się rozsądek
Frank Porretta w Warszawie

Dla każdego teatru operowego Otello jest prawdziwą nobilitacją, dlatego takie ważne jest, że Opera Narodowa, po tylu latach, podjęła w 2001 r. decyzję o jego wystawieniu. Fakt ten nie został wówczas specjalnie nagłośniony w prasie, a krytycy muzyczni w większości odfajkowali premierę gładkimi sloganami, będącymi przetworzeniem słów samego reżysera, znanych z konferencji prasowej – o Hugo, nocy pragnącej posiąść jutrzenkę, itd. Moim zdaniem, ten zimny, momentami nielogiczny, męczący i przytłaczający kolorystycznie spektakl, ze snującymi się dziwacznymi istotami, jest zaprzepaszczoną szansą na wspaniałą, wykorzystującą kubaturę i możliwości sceny Teatru Wielkiego inscenizację, która utrzymywałaby się w repertuarze przez całe lata i dawałaby prawdziwe pole do popisu naszym wokalistom i tenorom występującym gościnnie w partii tytułowej. Od początku było bowiem wiadomo, że wykonawcy roli Otella będą się zmieniać i że może nie wszystkim spodoba się reżyseria, charakteryzacja czy kostiumy, nie wszyscy będą też mieli czas na żmudne próby i dokładne zapoznawanie się z ekscentryczną realizacją. Los takich inscenizacji bywa niepewny; np. umiejscowiony w statku kosmicznym Otello nie należy, sądząc po częstotliwości wystawiania, do ulubionych pozycji opery w Zurychu. Z drugiej strony, choć Straszny dwór i Don Giovanniego dosyć prędko wystawiono w Teatrze Wielkim na nowo – w pierwszym wypadku nader szczęśliwie, w drugim niekoniecznie – można się zastanawiać, czy zadbano by o rychłą realizację nowego Otella, gdyby obecny został usunięty z repertuaru Opery Narodowej? Nie sądzę. Dlatego trzeba przywyknąć do takiego Otella, jakiego mamy, i pocieszać się myślą, że po tyloletniej przerwie możemy posłuchać, jak arcydzieło Verdiego brzmi na żywo. A spektakl nieoczekiwanie zaczyna żyć własnym życiem, dokonują się zmiany, które warto uważnie śledzić. José Cura nie wniósł nic do roli Otella – poza twarzowym strojem, takimż makijażem i „prywatną” fryzurą, co przy Desdemonie wyglądającej jak dalekowschodni chochoł i pozostałych postaciach dawało efekt zgoła humorystyczny. No, ale etap „bóstwa na scenie” (jak mówi o sobie Cura) mamy na razie szczęśliwie za sobą, a 16.03. br. miało nastąpić długo oczekiwane spotkanie z Davidem Rendallem. (Kolejny tenor zaproszony do najnowszej produkcji Otella w La Scali – będzie śpiewał podczas tegorocznego tournée mediolańskiej opery w Japonii). Niestety, i tym razem artysta prawie w ostatniej chwili rozchorował się, a na jego miejsce zaproszono Franka Porrettę. Nazwisko to nie mówiło mi nic, ale czekałam na gościnny występ amerykańskiego śpiewaka z życzliwą nadzieją. Pierwsze dźwięki Esultate trochę mnie zmartwiły, ponieważ usłyszałam głos ładny, ale niezbyt silny. Po chwili jednak przestałam w ogóle o tym myśleć, bo ważne stało się, jak mądrze i umiejętnie potrafi się nim artysta posługiwać. Porretta to młody tenor, i taki był jego Otello: trochę porywczy, trochę niecierpliwy, w sposób bardzo naturalny i bezpośredni okazujący Desdemonie czułość (w I akcie), poruszający się po scenie ze zwinnością i sprężystością, które znamionowały rozsadzającą zwycięskiego wodza energię. Porretta dobrze zna swoje możliwości wokalne, dlatego nie forsowany głos zachowywał zdecydowaną, ładną barwę, a różnorodność emocji umiał artysta wyrazić wszelkimi wokalnymi środkami, nie posuwając się do krzyku. Znakomicie panował nad frazami wymagającymi tej specyficznej śpiewanej deklamacji, która w Otellu stwarza złudzenie normalnej rozmowy. W Dio mi potevi bardzo mądrze posłużył się z początku pięknym piano, przechodzącym w drugiej części w nie nadwerężające głosu, przejmujące wołanie. Czuło się, że z pełnym zrozumieniem odczytał partyturę i żaden dźwięk nie jest dla niego mniej ważny, nad żadnym się nie prześlizguje, zachowując nawet w miejscach wymagających gwałtownej ekspresji coś w rodzaju perfekcyjnej elegancji śpiewu – a to jest jedna z tajemnic tej partii. Jeżeli, jak wynika z notki biograficznej, amerykański tenor zaśpiewał w Warszawie dopiero swego trzeciego Otella (po Nashville Opera i Teatro La Maestranza w Sewilli), to warto śledzić rozwój jego kariery. To wielka przyjemność słuchać tego obiecującego i niezwykle muzykalnego artysty – jak szybko potrafił się odnaleźć i poprawić, kiedy rozsypał się na moment duet Si per ciel czy morderczy kwartet w II akcie! Równą przyjemnością było obserwować aktorskie poczynania młodego tenora. Dość wysoki, przystojny, z długimi włosami związanymi w koński ogon, Frank Porretta wyglądał bardzo współcześnie, a jego koncepcja roli nie mieściła się po prostu w ramach nakreślonych przez reżysera. Czujny, skupiony, z lekko pochyloną głową (dla lepszego podparcia niskich dźwięków i ściemnienia głosu) i napiętymi ramionami przypominał ranne zwierzę, które broni się, atakując. Zabudowaną, mało wygodną dla śpiewaków przestrzeń sceniczną wykorzystywał w sposób przemyślny i swobodny, a w ostatnim akcie jego sposób poruszania się – każdy krok, każde stąpnięcie, każdy ruch ręki – wypływał z muzyki i był dla niej kontrapunktem. O wiele to ciekawsze i bardziej poruszające niż czarna farba, lana (przyznaję, w mniejszej ilości i prawie bez irytującego ziu-ziu-ziu) na białe płótno. Odświeżająca, spójna i inteligentna kreacja Franka Porretty była jak powiew wiosny, a skoro wiosna, to zmiany… I rzeczywiście, cichaczem, opłotkami wkradł się na scenę rozsądek – i nagle okazuje się, że Desdemona może być piękną kobietą, bez wiechcia na głowie, i że doskonale służy to przedstawieniu! Izabella Kłosińska, śpiewaczka o znakomitej prezencji, odżyła, zupełnie inaczej się porusza, wrócił wdzięk i uroda, co w połączeniu ze wspaniałą kondycją wokalną artystki tworzy klarowną całość. Niestety, Jago, Emilia i Kasjo wyglądają jak wyglądali, ale kto wie, co nastąpi w przyszłości? Może za którymś razem ujrzę Kasja, który będzie młodym żołnierzem, a nie jednym z ulubionych dworzan Henryka III Valois, i Emilię nie przypominającą ksieni monastyru?… Nie wiadomo, jakie nastąpią – i czy w ogóle nastąpią – zmiany, pewne jest natomiast, że trzeba chodzić na tego Otella, korzystać z okazji słuchania Adama Kruszewskiego (jakże on potrafi „śpiewać ciszą”! Po La morte é nulla napięcie staje się prawie nie do zniesienia), Izabelli Kłosińskiej, chóru (Klubowicze nie bywający w Warszawie mogą podziwiać kunszt tego zespołu w nagraniu Strasznego dworu EMI) i jak zwykle fantastycznie grającej orkiestry. A jeśli jeszcze trafi się Otello taki jak Frank Porretta, życie może być naprawdę piękne. Bardzo bym chciała, aby śpiewak ten częściej gościł na scenie Opery Narodowej, i to nie tylko w roli Otella – myślę, że świetnie by też wypadł w Balu maskowym lub w Don Carlosie.

Jadwiga Piller