Trubadur 1-2(26-27)/2003  

Propecia is the only treatment that has been proven to help male hair loss. There’s a lot to learn about breast cancer, and it’s important to remember günstig kamagra kaufen that not all breast cancer is the same. A good rehabilitative treatment should provide the patients.

Of course, she said no, and told me to bring just the fish recipe. It is stammeringly levitra apotheke also used to treat infections of the skin and mouth caused by the bacteria streptococcus. I saw no point whatsoever to going on and on to the doc.

Dwa tygodnie w Wielkim
Jubileusz 170-lecia Teatru Wielkiego

Na jubileusz 170-lecia otwarcia Teatru Wielkiego nie przygotowano żadnej premiery. Mimo to obchody obfitowały w wydarzenia nadzwyczajne, a każdy z zaprezentowanych spektakli z obecnego repertuaru TW był świętem – muzyki, śpiewu, tańca i teatru.

Pierwszego wieczoru było bardzo tłoczno i bardzo uroczyście. Tłoczno, bo grano Don Giovanniego, który dzięki niezwykłemu zainteresowaniu mediów tą produkcją stał się najbardziej rozchwytywanym przedstawieniem operowym w Polsce. Dość powiedzieć, że na rezerwację na Dona nakładane jest specjalne embargo – np. na cały repertuar lutowy bilety można było rezerwować od środy 18 grudnia, tylko na Giovanniego – od piątku 20-go. I co? I w ciągu niespełna dwóch godzin nie było jednego wolnego biletu! Było też uroczyście, bo spektakl Don Giovanniego swą obecnością zaszczycił nie tylko minister kultury Waldemar Dąbrowski, ale również sam Plácido Domingo, który na niespełna dobę przyleciał do Warszawy, aby obejrzeć przedstawienie i omówić wspólne projekty z dyrekcją TW oraz realizatorami Don Giovanniego. Był to jeden z tych nielicznych razów, kiedy cieszyłyśmy się, że mamy miejsca z boku widowni, mogłyśmy bowiem spoglądać raz na scenę, raz na widownię i lożę rządową, w której zasiadał sławny tenor. Grupa Klubowiczów, dowiedziawszy się o tej wizycie prawie tuż przed przedstawieniem, wykazała refleks i na czas zdążyła przekazać do loży symboliczny prezent powitalny – bukiet kwiatów i kasetę wideo z koncertem Dominga i Any Marii Martinez we Wrocławiu.

Trzecie z kolei (po dwóch premierowych) przedstawienie Don Giovanniego sprawiło nam wiele niespodzianek. Po pierwsze, zaskoczyły nas modyfikacje kostiumów protagonistów oraz liczne zmiany w reżyserii spektaklu: rezygnacja z rozbierania Zerliny ze świecącej spódniczki, białe postaci towarzyszące pojawiającemu się Komandorowi nie spływały już z góry, ale normalnie wyszły sobie z kulis. Przede wszystkim jednak z przyjemnością odebrałyśmy stronę muzyczną przedstawienia. Najpierw orkiestra – bardzo piękna gra, wycyzelowane szczegóły, interpretacja pełna smaczków i niuansów. Potem soliści – częściowo pierwsza obsada, częściowo śpiewacy, którzy dopiero teraz wykonali swe partie po raz pierwszy. Niezmiernie ucieszyła nas „rehabilitacja” Adama Zdunikowskiego (Don Ottavio) po dwóch niezbyt udanych występach premierowych. Zaśpiewał prześlicznie, od pierwszych dźwięków było wiadomo, że dziś pokaże, na co go stać. Obie arie artysta zaśpiewał nastrojowo, wszystkie pasaże w Il mio tesoro były wykonane znakomicie. O takiego Don Ottavia nam chodziło, tym bardziej, że takie „bohaterskie” ustawienie postaci narzeczonego Anny wydaje nam się udane i konsekwentne. Miłym zaskoczeniem był też dla nas występ Bożeny Harasimowicz-Haas w roli Donny Elwiry. Choć na początku brakowało jej trochę „nerwu”, później dobrze weszła w przerysowaną chyba w reżyserskim zamiarze postać, a zaśpiewała bardzo pięknie, ładnym dźwiękiem i precyzyjnie. Niestety, nieco tylko lepiej niż na premierze zaśpiewał Jacek Janiszewski (Leporello), a już zupełnym nieporozumieniem był występ Moniki Cichockiej jako Donny Anny – doklejona, sztuczna góra, piskliwe, płytkie koloratury i po prostu nudna interpretacja. Trudno natomiast jednoznacznie ocenić kreację Roberta Gierlacha w partii tytułowej. Śpiewak zachwycił nas naturalnym aktorstwem, dużym wdziękiem, nie starał się też być za wszelką cenę demonicznym Don Giovannim, dzięki temu był bardziej prawdziwy. Doskonały był w recytatywach i ansamblach, słychać było, jak artysta różnicuje barwę głosu w zależności od tego, do kogo się zwraca jego bohater. Szczytem wokalno-aktorskiej kreacji Gierlacha była scena z Masettem, w której śpiewak doskonale imitował głos i ruchy Jacka Janiszewskiego (Leporello). Widać Gierlach ma wrodzony talent imitatorski, bo w WOK z taką samą perfekcją „podrabiał” innego Leporella, Andrzeja Klimczaka. Niestety, z niewyjaśnionych przyczyn Robert Gierlach zupełnie nie podobał nam się w ariach: nie wyszła mu ani aria szampańska, ani Deh! vieni alla finestra, podobnie nie udał się duet La ci darem la mano. Artysta najwyraźniej zbyt się „spinał” do tych fragmentów i śpiewał sztywno, nie swoim głosem. Mimo to chętnie obejrzymy go ponownie w tej partii. Niewielką, ale jakże znaczącą partię Komandora wykonał Romuald Tesarowicz. Dzięki niemu finałowe sceny wywołały dreszcz grozy.

Drugiego dnia obchodów organizatorzy postawili nas przed trudnym wyborem – na dużej scenie balet Romeo i Julia, na scenie kameralnej Peleas i Melizanda Debussy’ego. Ostatecznie wybrałyśmy balet (nie oburzajcie się, kochani operomani), bo realizacja Romea i Julii w TW należy do naszych ulubionych spektakli baletowych, a poza tym chyba nie miałyśmy nastroju, żeby przygnębiać się na mrocznym Peleasie, choć zachęcała pierwszorzędna obsada: Olga Pasiecznik, Andrzej Witlewski i Mariusz Godlewski.

Nie mniej trudnych wyborów musiałyśmy dokonywać już podczas oglądania spektaklu Romea i Julii – na jaki punkt sceny patrzeć? Taki tercet, jaki tworzą Sławomir Woźniak (Romeo), Andrzej Marek Stasiewicz (Merkucjo) i Maksim Wojtiul (Benvolio) wymaga co najmniej zeza rozbieżnego, a czasem napoleońsko podzielnej uwagi! A tu jeszcze wiotka i eteryczna Izabela Milewska w roli Julii, Łukasz Gruziel jako nieodmiennie wspaniały, złowieszczy Tybald i Ewa Głowacka w małej, ale wyrazistej roli Pani Capulet. Sam spektakl Romea i Julii w choreografii Emila Wesołowskiego polecamy każdemu: Waszą uwagę przyciągną piękne, barwne kostiumy projektu Borisa Kudlicki, wciągnie Was opowiedziana żywo językiem tańca miłosna historia słynnych kochanków, wzruszy tragiczny finał. No i zawsze warto posłuchać genialnej muzyki Sergiusza Prokofiewa!

Jedynym przedstawieniem, którego nie obejrzałyśmy w trakcie obchodów jubileuszowych, był Eugeniusz Oniegin Piotra Czajkowskiego, czy raczej Oniegin w reżyserii Mariusza Trelińskiego, ponieważ do niedawna dość często bywałyśmy na tym spektaklu.

Nie darowałyśmy sobie natomiast kolejnego przedstawienia baletowego prezentowanego w ramach 170-lecia, czyli Jeziora łabędziego Piotra Czajkowskiego. W obecnej inscenizacji tego baletu na scenie TW (przygotowanej choreograficznie przez Irka Muchamiedowa) niezmiennie oczarowują nas wspaniale zgrane pochody i tańce białych łabędzi oraz kolorowe kostiumy księżniczek w III akcie. W rolach Odetty-Odylii i księcia Zygfryda wystąpili Dominika Krysztoforska i Wojciech Ślęzak, ale clou wieczoru okazał się debiut Sławomira Woźniaka w partii Rotbarta. Wykreował on wspaniałą, pełną wyrazu postać złego do gruntu czarownika, dyszącego nienawiścią do całego świata. Trzeba było widzieć, jak w finale, kiedy pozostaje sam na scenie, Rotbart zacisnął pięść! Jakby w tej pięści chciał zmiażdżyć całe dobro, radość i miłość. Nie musimy dodawać, że jednocześnie Woźniak imponował wysokością i lekkością skoku. Nic dziwnego, że po spektaklu zebrał największe brawa. Warto także wspomnieć o udanym debiucie Anastasii Nabokiny w roli rosyjskiej księżniczki, której taniec należy do najlepszych fragmentów choreografii Muchamiedowa.

W niedzielę 16 lutego miałyśmy natomiast przyjemność wysłuchania i obejrzenia widowiskowego, ale i nastrojowego spektaklu Króla Rogera Karola Szymanowskiego. Szkoda, że jedną z ciekawszych scen psuły nieco szwankujące panele świetlne wyświetlające rzędy cyferek. Za to z radością przywitałyśmy powrót do pierwotnej wersji zakończenia przedstawienia – usunięto z niego postać Cienia, ale nie wrócono do ustawienia Rogera w snopie białego światła, co trochę osłabia efekt jarzącego się świetlistego kręgu. Partię króla Rogera wykonał Adam Kruszewski, Pasterza – Ryszard Minkiewicz, który, według nas, traktuje kreowaną przez siebie postać zbyt jednostronnie, jest jednoznacznie zły.

Dzień Otwarty w Teatrze Wielkim bywa okazją do zajrzenia tam, gdzie na co dzień wzrok widza nie sięga. Można też zobaczyć, z czego zrobione są dekoracje, jak jeżdżą wózki sceniczne i zapadnie itp. Tym razem Dzień Otwarty miał nieco inny charakter – było to spotkanie z historią teatru, z ludźmi, którzy przyczynili się do tego, że w tak wielkim i pięknym gmachu możemy rozkoszować się naszą ulubioną sztuką. O historii Teatru Wielkiego opowiadali kierownik Muzeum Teatralnego Andrzej Kruczyński, historyk teatru dr Henryk Rogacki oraz dyrektor Jerzy Bojar. Obejrzeliśmy stare kroniki filmowe pokazujące różne etapy odbudowy teatru po II wojnie światowej, przypomniano także wieczór otwarcia gmachu w 1965 roku – zagrano wtedy Straszny dwór. Z ekranu spoglądały na nas twarze największych gwiazd tamtych lat: Bernarda Ładysza, Bogdana Paprockiego i Andrzeja Hiolskiego, tancerzy – Stanisława Szymańskiego i Witolda Grucy. Mogliśmy także zobaczyć film opowiadający o przygotowaniach do najnowszej realizacji Strasznego dworu i po raz pierwszy zobaczyć na ekranie fragmenty podziemnego korytarza znajdującego się pod Placem Teatralnym. Tradycyjnie zaprezentowano efekty dźwiękowe i świetlne oraz ruch zapadni i wózków scenicznych z umieszczonymi na nich dekoracjami do Króla Rogera. Potem tłumnie przybyli widzowie (zapełniona była prawie cała widownia) ruszyli na scenę. Tam można było z bliska obejrzeć fragmenty dekoracji znajdujące się na scenie i w kieszeniach bocznych. W kąciku dojrzałyśmy np. kolumny z I aktu Rigoletta.

Święta wiosna (obejrzałyśmy ją 18 lutego w sali im. E. Młynarskiego) to spektakl, w którym monolog Krzysztofa Kolbergera (Mężczyzna) oparty na pamiętnikach Wacława Niżyńskiego jest przeplatany baletową ilustracją słów padających ze sceny. Kolberger stwarza poruszającą kreację człowieka zagubionego we własnym świecie, który wie, że w oczach innych jest szalony, ale próbuje wyjaśnić światu, że oni się mylą. Sam widzi jednocześnie szaleństwa i okrucieństwo świata – dążenie do sukcesu za wszelką cenę, wojnę, rozpasanie i zakłamanie. Uświadamia sobie i nam, że trzeba być szaleńcem lub szaleńca udawać, aby zdobyć się na mówienie prawdy o sobie i otaczającej nas rzeczywistości. I tu opowieść dopełniają tancerze warszawskiego baletu, których pojawienia się na scenie, mimo że krótkie, zapadają w pamięć – demoniczny i lubieżny Człowiek z monoklem – Łukasz Gruziel, wyzywający Młodzieniec – Michał Tużnik, pełna erotyzmu Pani w etoli – Anna Lipczyk, zdziecinniały Cesarz – Andrzej Marek Stasiewicz i napuszony Generał – Wojciech Ślęzak. W całej tej plątaninie wspomnień, okrucieństwa i namiętności szamoce się Tancerz (alter ego opowiadającego Mężczyzny) – Sławomir Woźniak. A do tego fragmenty Święta wiosny Igora Strawińskiego, funkcjonalne dekoracje, dziwaczne, ale pasujące do całości kostiumy i znakomita reżyseria świateł – to trzeba zobaczyć.

Nabucco Giuseppe Verdiego w reżyserii i inscenizacji Marka Weiss-Grzesińskiego i scenografii Andrzeja Kreutz-Majewskiego cieszy się nieustającą popularnością wśród warszawskiej publiczności – już na trzy tygodnie przed spektaklem były trudności z dostaniem jakichkolwiek biletów. Nic w tym jednak dziwnego: znane i popularne dzieło wystawione dość nowocześnie, ale z przepychem, gigantyczne sceny zbiorowe, wspaniała muzyka. I tu, jak zauważyłyśmy, wkradły się ostatnio niewielkie zmiany w reżyserii, np. Nabucco zostaje na koniu przez cały pierwszy akt. Niespokojne zachowanie dwóch (chyba nowych?) koni na scenie sprawiło, że publiczność przeżyła dodatkowe emocje – wytrzymają do końca aktu czy zepchną śpiewaków do orkiestronu? A i tak w pierwszym akcie nie brakowało innych powodów do niepokoju o los przedstawienia, bowiem zarówno Zbigniew Macias wykonujący partię Nabucca, jak i Romuald Tesarowicz – Zaccaria wydawali się być w nienajlepszej formie wokalnej. Później jednak nasze obawy ustąpiły i mogłyśmy z przyjemnością wysłuchać nie tylko popisowych arii Dio di Giuda! i Tu sul labbro, ale także duetu Nabucca z Abigaile – świetną zarówno wokalnie, jak i aktorsko Barbarą Kubiak. Nie zawiedli też wykonawcy mniejszych ról: Tomasz Kuk jako Ismaele i Agnieszka Rehlis jako Fenena. Nie można także zapomnieć o dziarskim Abdalo – Bogdanie Paprockim, który konno i pieszo towarzyszył królowi Babilonu. Wspaniale spisał się chór przygotowany przez Bogdana Golę i orkiestra pod batutą Jacka Kaspszyka (piękna uwertura, cudny wstęp wiolonczelowy do arii Zachariasza w II akcie).

Czwartek 20 lutego był dniem, który poświęcono historii Teatru Wielkiego. Najpierw minister kultury Waldemar Dąbrowski i prymas Polski kardynał Józef Glemp odsłonili umieszczone na frontonie gmachu dwie tablice pamiątkowe. Napis na pierwszej głosi: Teatr Wielki, siedziba Opery Narodowej zaprojektowany przez wybitnego architekta Warszawy Antonia Corazziego, otwarty 24 lutego 1833 roku, odbudowany po zniszczeniach wojennych z zachowaniem oryginalnej fasady według projektu Bohdana Pniewskiego i koncepcji Arnolda Szyfmana, służy ponownie kulturze polskiej od 19 listopada 1965 roku. Na drugiej znalazł się tekst: Podczas spotkania z twórcami kultury polskiej w Teatrze Wielkim 8 czerwca 1991 roku Ojciec Święty Jan Paweł II wyraził życzenie „aby wszyscy ludzie wielorakich talentów na ziemi polskiej znajdowali warunki do twórczej pracy, aby mogli nas obdarzyć prawdziwym pięknem. Piękno – praca – zmartwychwstanie, ta Norwidowska triada pozostaje zawsze w mocy”. Niech nadzieje Wielkiego Polaka spełniają się w kulturze narodowej. Następnie, już we foyer Teatru Wielkiego, chór pod kierownictwem Bogdana Goli wykonał motet na chór a cappella Totus tuus skomponowany przez Henryka Mikołaja Góreckiego. Piękna, natchniona muzyka rozbrzmiewała w marmurowych wnętrzach teatru i mogło się wydawać, że duchy artystów, którzy przez 170 lat występowali na tej scenie, otaczają zebranych i słuchają z ukontentowaniem. Wreszcie kierownik Muzeum Teatralnego Andrzej Kruczyński zaprosił na wystawę Pamięć i tradycja obrazującą dzieje Teatru Wielkiego. Znalazł się na niej zakupiony przez możnego sponsora specjalnie dla muzeum portret Jana Reszke w roli Cyda pędzla Jana Styki. Oprócz niezliczonych fotografii, portretów, afiszy i dokumentów na wystawie znalazły się wzruszające i cenne pamiątki. Można było zobaczyć m.in. batutę Stanisława Moniuszki, autograf wyciągu fortepianowego Nędzy uszczęśliwionej Macieja Kamieńskiego i kamień masoński Wojciecha Bogusławskiego. Współczesność reprezentowały fotosy z nowych i najnowszych spektakli TW-ON oraz zdjęcia artystów. Wypatrzyłyśmy m.in. Ewę Podleś, Ryszarda Karczykowskiego, Krystynę Szostek-Radkową, Izabellę Kłosińską, Adama Kruszewskiego a wśród tancerzy: Ewę Głowacką, Dominikę Krysztoforską, Karolinę Jupowicz, Łukasza Gruziela i Sławomira Woźniaka. W ten sposób „tradycja”, czyli chronologia i historia obiektywna połączyły się z wybiórczą, ale serdeczną „pamięcią” – tą najdawniejszą, dawną i nam najbliższą, bo powstającą na naszych oczach.

Baletową historię i współczesność łączy w sobie spektakl Córka źle strzeżona. Jest to najstarsze zachowane dzieło baletowe, a jednocześnie najstarsza inscenizacja pokazywana obecnie na scenie TW. Nie ma bardziej uroczej tanecznej komedyjki, w której beztroski humor i zabawa łączyłyby się z pięknem muzyki, pomysłowością i trudnością układów choreograficznych oraz z prostotą ślicznych dekoracji! Główne partie dają artystom możliwość zaprezentowania zarówno umiejętności tanecznych (wariacje Lisy, Colasa i Alaina), jak i gry aktorskiej. Trzeba też umieć się znaleźć w specyficznej stylistyce spektaklu i wykazać poczuciem humoru. W oglądanym przez nas przedstawieniu z powodzeniem z tymi zadaniami poradzili sobie: Sławomir Woźniak (Colas), który imponował nam nie tylko tańcem, ale i sceniczną swobodą i aktorskim zacięciem; Wojciech Warszawski jako przekomiczna Wdowa Simone en travesti i Andrzej Marek Stasiewicz brylujący w roli śmiesznego ofermy Alaina (żeby każdy „oferma” potrafił z taką lekkością wykonywać niezliczone skoki i battu!). Nieco mniej podobała nam się Izabela Milewska jako przekorna Lisa – za mało swobodna i mało przekorna, choć bez porównania lepsza w II niż w I akcie. Jednak generalnie był to uroczy spektakl, a z teatru wyszłyśmy zataczając się ze śmiechu na wspomnienie min Alaina i pełnej „kobiecości” Wdowy Simone.

Na deser pozostawiono nam Madame Butterfly – piękny spektakl, który zawsze wywiera na nas silne wrażenie. Po pierwsze, obsada, a na jej czele niezrównana Izabella Kłosińska jako Butterfly. Artystka zarówno rozbawia, jak i wzrusza jako młodzieńcza narzeczona w pierwszym akcie, a w trzecim porusza swym pożegnaniem z dzieckiem. Jej wspaniałym partnerem był David Rendall, którego nośny głos doskonale tu zabrzmiał. Jednak jego Pinkerton nie wzbudza sympatii, jest „za mało zakochany”, nie wierzymy w prawdziwość jego uczucia; to raczej chwilowa fascynacja pięknym motylem, który pojawił się na jego drodze. Za to w trzecim akcie rozumie swój błąd i gdy w finale woła Butterfly! Butterfly! czujemy jego rozpacz. W wydobyciu wszystkich tych niuansów świetnie pomaga nieodmienne fascynująca scenografia Borysa Kudlicki i reżyseria Mariusza Trelińskiego (przepiękna ilustracja chóru rybaków!).

Następnego dnia przed południem stawiłyśmy się w TW na konferencji prasowej poświęconej wydanej właśnie przez EMI płycie Straszny dwór (czytaj str. 21). Nie co dzień się zdarza, aby tak prestiżowa wytwórnia jak EMI wydała polską operę w wykonaniu polskich artystów.

Wieczorem po raz kolejny (dziesiąty w ciągu niecałych dwóch tygodni) zasiadłyśmy na widowni Teatru Wielkiego, aby tym razem obejrzeć spektakl Strasznego dworu wieńczący obchody 170-lecia. Przed przedstawieniem, na którym była obecna Lady Camilla Panufnik, kilka słów wygłosili minister kultury Waldemar Dąbrowski i przedstawiciel EMI Richard Bradburn. Obaj podkreślali historyczne znaczenie wydania polskiej opery narodowej przez wielki koncern płytowy, dzięki czemu Straszny dwór ma szansę zainteresować dyrektorów zagranicznych teatrów operowych i melomanów całego świata.

W przedstawieniu obejrzeliśmy obsadę, którą można usłyszeć na płycie. Wśród wykonawców największe wrażenie robią Adam Kruszewski jako wspaniały Miecznik, jego córki w wykonaniu Iwony Hossy i Anny Lubańskiej oraz Skołuba Romualda Tesarowicza. W niedzielnym spektaklu tworzył on wyjątkowo komiczną parę ze Zbigniewem Maciasem (Maciej). Ładnie zaśpiewał Piotr Nowacki (Zbigniew), rolę Cześnikowej wykonała Stefania Toczyska, która na płycie śpiewa także partię Starej Niewiasty. Nie zachwycił nas natomiast Dariusz Stachura jako Stefan, na szczęście w nagraniu wypadł, naszym zdaniem, znacznie lepiej. Sam spektakl był w wersji „eksportowej”, z okrojonymi dekoracjami – dworek modrzewiowy to tylko szczątek dworku, dwór Miecznika zaznacza jedynie fragment dekoracji z prawej strony, w dodatku nie wiemy, dlaczego ogołocony z ozdób występujących w premierowej wersji, nie ma też (i dobrze) „kolumnady” w tle w trzecim akcie. Puste miejsca maskują wiszące pasy materiału z namalowanymi drzewkami, motywami z pasa słuckiego czy portretami trumiennymi – chyba można by się bez nich obyć. W tym spektaklu niektóre pomysły reżysera wydają nam się zgrzytem, np. w czasie kwartetu z trzeciego aktu panny najpierw wdzięczą się do kawalerów wychylając się z obrazów, potem trzymają ich za ręce, po czym nagle bracia są „zaskoczeni”, że ktoś ukrywa się za portretami. Zabawnie też brzmi, gdy w momencie przyjazdu kuligu bracia i Miecznik wykrzykują Cóż to?, a w tym czasie ściany komnaty uciekają na boki. Każdy by się zdziwił. Za to w finale czeka nas wspaniały mazur tańczony w białych kostiumach na tle bezkresnego zimowego pejzażu. Aż się serce raduje.

Ze spektaklu widzowie wychodzili ściskając w rękach płytę, której egzemplarze rozdawano wszystkim obecnym na przedstawieniu. Takiej promocji nie było od czasów otwarcia obchodów 400-lecia opery w Warszawskiej Operze Kameralnej, kiedy to wszyscy widzowie z rąk dyrektorów WOK otrzymali przy wyjściu nagranie właśnie obejrzanej Euridice Jacopo Periego.

Jubileusz, jak podało biuro promocji TW i jak zauważyłyśmy same, okazał się także wielkim sukcesem frekwencyjnym. Na żadnym spektaklu liczba widzów nie wyniosła mniej niż 90%, a na wielu przekroczyła 100% i my, jako często korzystające z wejściówek, musiałyśmy się zadowolić „lożą” na schodkach parteru.

Zakończyliśmy obchody i wracamy do codzienności. Jednak przy okazji jubileuszu nie tylko my, ale i wielu innych klubowiczów wspominało swoje ulubione spektakle, jeszcze parę lat temu oglądane na deskach Teatru Wielkiego: Faust, Rigoletto, Makbet, Halka, Mazepa, Raj utracony, Cyganeria, Tosca, Semiramida, Cyrulik sewilski, Krakowiacy i górale, Kawaler srebrnej róży, Salome, Aida, Bal maskowy, Don Carlos, Simon Boccanegra, Walkiria i balety La Gitana, Trzej muszkieterowie, Giselle. Wydaje nam się, że niektóre z nich, całkiem niedawno zrealizowane, mogłyby zostać wznowione i wzbogacić repertuar Opery Narodowej. Czy wrócą, może czasem w nowych inscenizacjach? – mamy nadzieję, że tak. I to nie dopiero przy okazji kolejnego, okrągłego jubileuszu.

Katarzyna K. Gardzina, Katarzyna Walkowska