Trubadur 1-2(26-27)/2003  

The maximum recommended dose is 30 to 40 billion units twice a week. If you have to order generic drug, you can start by asking your pharmacist to do a search on the generic name of the drug you need and compare the lowest price you can find from prednisolon kaufen rezeptfrei a list of generic companies. If you take this for a long time, it could cause problems.

Ziverdo kit for sale,ziverdo kit ziverdo is a good choice for you,ziverdo kit ziverdo is not only a good choice for you,but also an interesting choice for you. The sildenafil hennig 50 mg preis mox 500 price in bangladesh is around 9 with 32gb of internal storage. The dosage and how often it should be taken varies depending on the type of bacteria.

Ponownie Wiedeń
czyli muzyczne przyjemności na przełomie października i listopada 2002

Po dwóch latach nieobecności w tym cudownym mieście tym razem pojawiłam się nie tylko w celach turystycznych. Ale bez muzyki trudno żyć, więc wieczory miałam wypełnione przede wszystkim różnymi przedstawieniami operowymi. Ale nie tylko. Zaraz po przyjeździe wielką niespodziankę zrobił mi afisz pod katedrą, zapowiadający w tym właśnie dniu wspaniały koncert. To znaczy pierwsza część była zadowalająca – Wiener Virtuosen grający Symfonię g-moll W.A. Mozarta. W drugiej części natomiast wystąpił cudowny Thomas Hampson śpiewający niepowtarzalnie, z wielkim uczuciem, temperamentem i świeżością Kindertotenlieder G. Mahlera. Te pieśni-treny na śmierć dzieci Mahler stworzył w latach 1901-1904. Żona Alma pisała w swym dzienniku, że lato było piękne, bez konfliktów i szczęśliwe, nie mogła więc zrozumieć motywu napisania tych pieśni: do takich strasznych tekstów komponuje się, kiedy nie ma się dzieci lub kiedy się je straciło (tak właśnie został doświadczony autor tekstów, czyli Friedrich Rückert, któremu zmarło dwoje dzieci i który w latach 1833 i 1834 napisał ponad 400 trenów na ich śmierć). Teksty te są głęboko religijne i pełne wiary w życie po śmierci. Nie znam obecnie drugiego barytona, który tak cudownie umiałby to zaśpiewać. Wykonanie wzbudzało niezwykłe wzruszenia u widzów, do których również ja miałam szczęście się zaliczać. Ponieważ chciałam zdobyć autograf Hampsona dla przyjaciółek, dość długo czekałam na jego wyjście po koncercie. Okazał się nie tylko wybitnym śpiewakiem, lecz również przemiłym i dowcipnym człowiekiem. Poprosiłam o podpis na stronie tytułowej programu. Na sąsiednie stronie była reklama wspaniałej wystawy Gwatemala, kraj Quetzala, zdjęcie maski Majów z malachitu. A ten miły artysta przyjrzał się jej i mówi: O, widzę, że jakaś moja nowa podobizna (i tu popełnił omyłkę, bo wcale nie była nowa, a sprzed tysiąca lat).

Następnie obejrzałam wreszcie w Wiedeńskiej Staatsoper dwa ostatnie ogniwa Pierścienia Nibelunga Richarda Wagnera. Na początku Zygfryda niemiłą niespodziankę zrobiła mi uwielbiana orkiestra, grająca dosyć nieczysto, ale od końca I aktu grała już idealnie. W Zmierzchu bogów była fenomenalna. Wstrząsająco i zachwycająco zabrzmiała muzyka pogrzebowa Zygfryda, nawet w porównaniu z idealnym wykonaniem berlińskiej Staatsoper. Obiecujący młody dyrygent Adam Fischer prowadził orkiestrę znakomicie. Spektakle wyreżyserował A. Dresen, a oszczędną scenografię i kostiumy przygotował H. Kapplmüller. Wykonawcy powtarzali się, a więc postać Zygfryda z wielkim wdziękiem i urokiem oraz młodzieńczym zapałem zaśpiewał Siegfried Jerusalem (lepszy w Zygfrydzie niż w Zmierzchu bogów), Brunhildę pięknym głosem zaśpiewała Deborah Polaski (lepsza w Zmierzchu bogów niż w Zygfrydzie, zwłaszcza aktorsko). Co do dalszej obsady w Zygfrydzie, to znakomitym Wędrowcem był Alan Titus (znany z tegorocznego Bayreuth), nieco okrągły, dość młody artysta, cudowną Erdą – zasłużenie robiąca karierę obdarzona mocnym i niepowtarzalnym mezzosopranem Mihoko Fujimura, a ślicznie śpiewającym ptaszkiem (jakby wilgą) – Simina Ivan. Alberyk, czyli Georg Tichy lepsze wrażenie robił w Zygfrydzie; cudownym niskim głosem śpiewał Fafner – Walter Fink. W Zmierzchu bogów budził jak zwykle podziw Matti Salminen jako Hagen, który był dosyć słabym człowiekiem, natomiast dosyć mocnym charakterem w tej inscenizacji odznaczał się Günter – grany przez dobrego śpiewaka Petera Webera. Córki Renu były wspaniałe zarówno pod względem wyglądu, jak i głosów: Judith Halasz, Stella Grigorian i Daniela Denschlag, Norny były nieco gorsze i wokalnie, i wizualnie.

Scenografię w Zygfrydzie stanowiła kuźnia, czyli piec i dmuchawa, a obok łóżko. Dalej były gałęzie ogromnego drzewa i za nim zawieszony wysoko linowy mostek, na którym Wędrowiec włócznią zagrodził drogę Zygfrydowi. Bardzo podobał mi się smok – ogromna dżdżownica, z której rozdziawionej mordki buchał dym (zresztą zgadza się to z określeniem niemieckim w libretcie Wurm, co właśnie oznacza robaka lub glistę). Na końcu pojawiała się wysoka naga skała, na której leżała uśpiona Brunhilda. W Zmierzchu bogów na początku była również ta skała, na niej zamieszkiwali szczęśliwi i zakochani Brunhilda i Zygfryd (i dlatego zapewne zupełnie nie zauważyli, że skała jest goła i zimna i trudno ją nazwać przytulnym mieszkankiem). Następnie był dom Gibbichów pokazany od wewnątrz i z zewnątrz, z błyszczącym Renem w głębi sceny. Potem Ren się przybliża – jest to skośna błyszcząca płaszczyzna, rozpoczynająca się od przodu nieco poniżej sceny i tutaj oraz na pomoście figlują Córy Renu same, a następnie z Zygfrydem. Zygfryd był ubrany w czarne spodnie i podkoszulek, a Brunhilda w luźną czerwoną suknię, natomiast Gibbichowie byli ubrani w eleganckie w barwach niebiesko-popielato-srebrnych stroje. Alberyk w czarnym, przykrótkim garniturku i okrągłym kapelusiku stanowi typową karykaturę osoby żydowskiego pochodzenia. Zwłoki Zygfryda wojowie niosą w białym prześcieradle najpierw na przód sceny w domu Gibbichów (tutaj od dość dawna nieżywy Zygfryd wzbudził śmiech widzów podnosząc rękę), a następnie na tył sceny obok Renu, gdzie kładą je na belkach i białych marach. Brunhilda pochodnią zapala belki, widać czerwone błyski i dym, a następnie sama kładzie się na marach przy Zygfrydzie. Katafalk przesuwa się do przodu sceny, scena się rozsuwa, mary opadają poniżej sceny, a na nie nasuwa się płaszczyzna Renu. Czerwone błyski oznaczają koniec Walhalii. Gromkimi brawami na końcu przedstawień publiczność uhonorowała szczególnie D. Polaski i dyrygenta A. Fishera. Dość zabawnie wyglądali stojąc obok siebie: ona – ogromna kobieta i on – malutki mężczyzna.

Romeo i Julia Charlesa Gounoda to trochę niedoceniona mistrzowska opera, która została bardzo interesująco zainscenizowana (inscenizacja – J. Flimm, światła – P. Woodroffe, kostiumy – B. Hutter, ruch sceniczny – R. Zanella) i znakomicie wykonana w Staatsoper. W swojej zwykłej świetnej formie orkiestrą dyrygował Bertrand de Billy. Cudownymi tytułowymi wykonawcami byli: Romeo – Giuseppe Sabbatini oraz Julia – Andrea Rost. Bardzo dobrzy byli także pozostali śpiewacy; tu wyróżniali się szczególnie paź Romea Stefano – Stella Grigorian i Ojciec Laurenty – Dan Paul Dumitrescu. Księciem był nasz Janusz Monarcha. Scenografię w I akcie stanowiły 4 kolumny, które czasem zbliżały się do siebie, zwężając scenę. Znakomite wrażenie robiły różnokolorowe światła, które błyskały podczas walki na czerwono, a podczas balu i tańca na biało-żółto-pomarańczowo. Z przodu sceny odznaczał się półokrąg, który w zależności od potrzeby był albo balkonem, albo łożem (scena miłosna była bardzo gwałtowna i realistyczna), albo grobem. Jako balkon nawet unosił się z półokrągłej strony. W tych kluczowych momentach był rozświetlony. Gdy akcja stawała się romantyczna i toczyła się w nocy, wokół sceny świeciły białe i żółte gwiazdy. Dosyć zabawnie wyglądała piękna, ale dojrzała kobieta A. Rost na początku balu ubrana we wspaniałą długą, czarną suknię, z mikrofonem w ręce, jako dziewczątko śpiewające, że ma 14 lat. Gdy stanęła w półokręgu, z jego obrzeża wyleciały widowiskowo ognie sztuczne. W scenie w kościele z przodu stał ołtarz główny, z tyłu błyskały przy bocznych ołtarzach lampki, świadkowie ślubu po ceremonii trzymali w rękach małe ognie sztuczne. Było to piękne i wzruszające przedstawienie.

Kolejnym spektaklem był bardzo lubiany przeze mnie, świetnie wykonany, znakomity inscenizacyjnie Bal maskowy Giuseppe Verdiego. Był to tradycyjny spektakl, z bardzo ładną scenografią E. Luzzatiego, kostiumami S. Cali oraz w inscenizacji G. de Bosio. Orkiestrę znakomicie poprowadził Marcello Viotti, który na końcu wraz ze swoimi muzykami otrzymał zasłużenie ogromne brawa. Gustawem III, królem Szwecji (wolę akcję w Bostonie), niestety mało arystokratycznym z wyglądu (trochę jak przebrany pajac) był Neil Shicoff, którego głos mi również tutaj nie pasował, chociaż całą rolę wykonał poprawnie. Nie budziła we mnie wzruszenia śmierć Gustawa – zbyt długo i gwałtownie artysta miotał się i czołgał po podłodze. Bardziej królewski był graf René Anckarström (tak skomplikowane nazwisko ma w tej wersji Renato), czyli znakomity baryton Lado Ataneli. Ma on bardzo piękny, ciepły i głęboki głos. Interesującą Amelią (trochę zbyt mocno zbudowaną w porównaniu do małego, szczupłego Shicoffa) była Ines Salazar – z pięknym, lekko wibrującym głosem. Ulryka, Nadia Krasteva, miała ładny głos, ale była według mnie zbyt młoda do tej roli. Janusz Monarcha kontynuował występy w rolach arystokratów, obsadzony w roli grafa Horna. Pomieszczenia na scenie tworzyły przesuwane ściany utworzone jakby z inkrustowanej boazerii albo ściany z freskami i kolumny. Stroje były bardzo ładne, z epoki. Na końcu ściany się rozsunęły, tworząc ogromną salę balową. Z lewej strony ustawiła się orkiestra smyczkowa przygrywająca podczas balu, po prawej bogato ubrane tłumy pięknie tańczącego baletu, chóru i śpiewaków. Wszyscy mieli na głowach lub w rękach maski, niektórzy zamiast masek mieli nałożone zwierzęce głowy. Wspaniałe i widowiskowe przedstawienie.

Następny spektakl okazał się rewelacją – przedstawienie Simona Boccanegry Giuseppe Verdiego zainscenizował P. Stein, z pomocą scenografa S. Mayera i kostiumologa M. Bickel. Tę operę znałam dotąd wyłącznie z wyśmienitego nagrania Claudia Abbado z La Scali ze świetnymi śpiewakami – P. Cappuccillim, M. Freni, J. Carrerasem, J. van Damem i N. Ghiaurovem. W Wiedniu tytułowa postać korsarza, nieszczęśliwego kochanka i ojca, a także doży genueńskiego była, dzięki niesamowitemu w tej roli Thomasowi Hampsonowi, najważniejsza. To on z tej postaci i całej opery stworzył arcydzieło, które poruszyło wszystkich widzów. Jego kunszt aktorski wzruszał do głębi i musiałam opłakać jego piękną, delikatną i przejmującą śmierć na końcu przedstawienia. Hampson grał, śpiewał i wyglądał wspaniale. Już tylko dla niego warto było tę operę zobaczyć. Pozostali wykonawcy byli również na bardzo dobrym poziomie. Amelią Grimaldi, czyli Marią Boccanegrą była świetna Cristina Gallardo-Domas, piękna kobieta z silnym, dźwięcznym głosem, nieco „przeraźliwym” w górze. Do roli Gabriele Adorna z powodu J. Carrerasa mam wielką słabość i muszę przyznać, że Miroslav Dvorsky był w niej świetny. Ma on bardzo przyjemny, wyrównany w całej skali, piękny głos tenorowy. Ferruccio Furlanetto grał rolę Andrei, czyli Jacopa Fiesca. Jak zwykle świetnie śpiewał i ciekawie interpretował rolę. Operą dyrygował Daniele Gatti. Scenografia była czasem bardzo uboga, ale adekwatna do sytuacji. W prologu stanowiły ją przesuwane szklane gabloty, które na tylnej ścianie (dawało to wrażenie głębi) miały wymalowane niebiesko-fioletowe łuki kościoła. Z tyłu było duże oszklone pomieszczenie, w którym stał tłum kobiet z gromnicami wokół szklanej trumny z dziewczyną. To ukochana korsarza, który strasznie cierpi z powodu jej śmierci, znienawidzony przez jej ojca Jacopa Fiesca, winiącego Simona o jej śmierć i – niesłusznie – o porwanie ich małej córeczki Marii. Cierpienie Boccanegry przerywa wrzawa tłumu, który obrał go nowym dożą genueńskim. Następnie jest scena w pałacu Grimaldi. Na pustej scenie stoi biały podest z białą tylną ścianą (w kształcie litery L). Na podeście jest biała ławka, na niej siedzi doża ubrany w biały garnitur i rozmawia z ubraną na biało kobietą, którą w trakcie rozmowy rozpoznaje jako swoją zaginioną córkę Marię, prosi ją jednak o dyskrecję w tej sprawie, co rodzi nieporozumienie i nienawiść do doży zakochanego w Marii Gabriele (o mało co potem nie zabija doży). Kolejny obraz to pałac dożów w Genui. Boccanegra ubrany w biało-srebrzysty strój ceremonialny z wysoką czapką, przed nim siedzi rada ubrana po jednej stronie w stroje czerwone, a po drugiej w zielone (patrycjusze i plebejusze). W połowie sceny stoi popielato-śliwkowa ściana, na której w momencie rozruchów pod pałacem wyświetlane są postaci ludu genueńskiego. W następnej scenie na środku pokoju stoi stół i leżanka. Ściana pokoju jest okrągła z siedmioma drzwiami, największe, z tyłu, są zakryte czerwoną kotarą, pozostałe po 3 z każdej strony są ciemne. Prowadzą od nich, do stołu, jakby białe drogi. Artyści wchodzą do środka przez różne drzwi, które w tym momencie wraz z drogą prowadzącą do stołu rozświetlają się na moment. Następnie scena jest prawie pusta, z tylu widać jakby niebieskie morze, pod koniec morze widać mniej, a bardziej poświatę wschodu słońca. Na środku stoi ławka, na niej umiera otruty przez zbrodniczego Paola doża. A głos Hampsona po prostu zniewala. Gdy Simon umiera, kładąc się na ławkę, ta unosi się wysoko, tworząc coś w rodzaju katafalku (dobrze, że artysta nie ma lęku wysokości), wywołuje to świetne wrażenie. Oklaski były entuzjastyczne i bardzo długie, głównie dla znakomitego wykonawcy głównej roli i dla świetnego dyrygenta.

I takie to przedstawienia miałam okazję zobaczyć w tym roku w cudownej wiedeńskiej Staatsoper. W przerwach spektakli oglądałam wystawę poświęconą 75-leciu działalności koncertowej pod batutą najwybitniejszych dyrygentów XX wieku chóru Wiedeńskiej Opery Państwowej. W Święto Zmarłych poszłam do moich przyjaciół-kompozytorów na groby, żeby osobiście podziękować im za wzruszenia, których od lat mi dostarczają. W międzyczasie byłam na pięknej wystawie obrazów impresjonistów rosyjskich, amerykańskich i francuskich w Kulturforum. Oczywiście od razu zauważyłam obraz Konstantina Korowina przedstawiający Fiodora Szalapina – przystojnego barczystego młodego mężczyznę, który siedzi zamyślony na fotelu na tarasie w urokliwym otoczeniu oraz obraz pokazujący piękną, elegancko ubraną kobietę w naszyjniku z pereł siedzącą w loży teatru na obrazie Mary Cassatt. A teraz w domu z wielką przyjemnością i zapałem planuję już kolejne wyjazdy na spektakle i koncerty do Wiednia.

Aleksandra Toczko