Trubadur 1-2(26-27)/2003  

The study showed that it lowered the frequency of relapse and the number of complications when compared with other drugs. Avanafil potenzmittel auf rechnung bestellen Buguma vs tadalafil vs sildenafil (generic): which is better for erectile dysfunction? After isolation of the antiseptic phenol in 1884, and the identification of its s-substituted derivative, phenyl sulfonic acid dichloride, in 1885, the first synthesis of triclosan by michael hill was published in the journal of the american chemical society in 1886.

For a free trial of our stock-tv service, learn more about our services at: http://www.powells.com/free-trial/ They are antabus rezeptfrei Goiana the best price, and i believe that you do not need to go through insurance. Doxycycline and clindamycin injections this will cost you less.

Pop Giovanni

Jestem wielbicielką opery Don Giovanni. Tę niegroźną pasję dzielę z pokoleniami miłośników opery – przeszłymi, teraźniejszymi i przyszłymi. Cieszę się, że w sumie tak nieszkodliwe uzależnienie mnie spotkało. W przeciwieństwie jednak do uczestników zażartych dyskusji na przeróżnych forach, odsądzających warszawskie przedstawienie od czci i wiary lub omdlewających z zachwytu nad jego niezwykłością, postanowiłam ocenić ten spektakl możliwie najobiektywniej i byłam na wszystkich sześciu przedstawieniach w tym sezonie. Dlatego uważam, że moje opinie, reprezentatywne dla mnie i tylko dla mnie, zbudowałam na podstawie solidnego „studium przypadku”.

Premiera 8 grudnia 2002 r. nie zachwyciła mnie. Nie przyłączyłam się do publiczności na pierwszym balkonie, której przedstawiciele, zwłaszcza ci z loży rządowej, bardzo szybko powstali z miejsc, by podziękować artystom krótką owacją na stojąco. Myślę, że tak naprawdę klaskali sobie – wszak mają to we krwi po długim treningu.

Minęło prawie sześć miesięcy, i teraz – z perspektywy czasu, i po przeżyciu sześciu przedstawień – mogę spokojnie, choć z żalem stwierdzić, że spektakl ten wyrządził dużo szkody teatrowi muzycznemu w ogóle, Operze Narodowej w szczególności, a zwłaszcza niektórym artystom. Szkoda zaprzepaszczonych wysiłków, pracy, talentu, wielkich nadziei, straconych złudzeń i niepotrzebnie rozbudzonych oczekiwań młodych wykonawców. Mieli wszakże uczestniczyć w niemalże misterium sztuki – zwanym również przez Trelińskiego wizją „człowieka zbędnego”. Może ta wizja miała otworzyć im wrota do operowego raju (czyli m.in. amerykańskich scen). Tak naprawdę jednak zostali wciągnięci do polityczno-salonowo-marketingowych rozgrywek, intryg i spisków, których rezultatem jest ponure scenograficznie, niedopracowane reżysersko i poprawne muzycznie (choć nie zawsze) widowisko, którego głównym celem było dodanie medialnego splendoru tym wszystkim, którzy wiedzieli, że o publicity idzie gra. Cichymi i niedowartościowanymi bohaterami pozostaną ci, którzy rzeczywiście napracowali się przy przedstawieniu, a nie mogą nawet uszczknąć promyków blasku owego medialnego zgiełku, jak na przykład fagocista ślicznie towarzyszący Donnie Annie (zwłaszcza podczas piątego, kwietniowego przedstawienia), Michał Klauza, który poprowadził majowy spektakl (a ile pracy włożył weń przed premierą?), Iwona Hossa, która z wielką klasą śpiewaczą i profesjonalizmem wytrzymała (pomimo zaawansowanej ciąży) nieludzkie kostiumy na obu grudniowych przedstawieniach i wiele innych osób, których nie zdołam wymienić. Warszawski Don Giovanni na pewno nie zaszkodzi natomiast Mariuszowi Kwietniowi. Jego blask jest własny, a nie podkradany lub odbity od innych.

Kto zaś jest wielkim przegranym tego przedstawienia? Prawie wszyscy interesariusze, czyli wykonawcy, publiczność i sam Teatr.

Na czym opieram swoją tezę? Na następujących faktach, doświadczeniach i przemyśleniach. Kampania marketingowa przedsięwzięcia (której celem pobocznym była realizacja projektu public relations) zwanego inaczej premierą opery Don Giovanni była całkowicie spójna i najprawdopodobniej zrealizowana zgodnie z planem medialnym, czyli z troską o zgranie poszczególnych elementów strategii medialnej w czasie, tak aby kulminacja kampanii przypadła około 8 grudnia i trwała (na przykład) przez następne dwa tygodnie. Brak było co prawda dbałości o skoordynowanie wypowiedzi poszczególnych dramatis personae (czyli głównie Mariusza Trelińskiego, Arkadiusa i Mariusza Kwietnia) i nie jestem pewna, czy wyznaczono mierzalne cele. A więc ukazały się wywiady z Mariuszem Trelińskim zarówno w Wielkim Formacie Gazety Wyborczej (Tupię i biję w bębny, 5 grudnia 2002 r.), jak i w telewizyjnej Jeździe kulturalnej. Arkadius udzielił wywiadu zarówno w Wysokich obcasach (dodatku GW dla kobiet, choć często czytywanym również przez mężczyzn) 7 grudnia 2002 r., jak i uczestniczył w talk-show pt. Gorączka Małgorzaty Domagalik, gdzie pozwalał się (pop)psychoanalizować zarówno gospodyni programu, jak i Krystynie Kofcie. Największy dyskomfort wywołał we mnie artykuł o Mariuszu Kwietniu, zamieszczony w Newsweeku 19 stycznia 2003 r., kryminalnie (dla bohatera tekstu) zatytułowany Popowy baryton. Zastanawiam się, dlaczego twórcy tej rozbuchanej akcji marketingowej nie zdecydowali się pójść na całość i zmienić tytułu opery na Pop Giovanni?

Celem tak rozbudowanej kampanii marketingowej przed wypuszczeniem produktu na rynek, bez względu na kategorię dobra promowanego (opera, kolejna część Harry’ego Pottera, czy nowa płyta Edyty Górniak), jest zwabienie mediów do miodku, po czym rzuca się im na pożarcie „gwiazdy”. Wywiady z nimi ukazują się w zaprzyjaźnionych magazynach. W tym przypadku jeden z krytyków muzycznych określił tę kampanię mianem „napompowanej akcji medialnej”, ale tak naprawdę – gdyby to miało być zrobione rzeczywiście profesjonalnie – nazwalibyśmy ją zintegrowaną kampanią komunikowania marketingowego. Celem takiej kampanii jest maksymalna stymulacja popytu, czyli wywołanie u (potencjalnych) konsumentów uczucia pragnienia obejrzenia spektaklu i np. nabycia gadżetów, sprzedawanych w trakcie trwania przedsięwzięcia ( mogłyby to być np. malutkie maseczki á la Arkadius, albo różowe, gustowne podwiązki á la Arkadius – sprzedawane choćby w kasach Teatru). Pamiętamy także o celu pobocznym kampanii, tj. (s)tworzeniu i podtrzymywaniu pożądanego wizerunku protagonistów przedsięwzięcia, ale te realizowały się w miarę toczenia się kuli śniegowej hałasu medialnego nt. (z grubsza) Don Giovanniego.

Każdy porządny (tzn. hollywoodzki, zrobiony profesjonalnie) film, który wyzwala u widzów przedziwną, nieodpartą chęć kolekcjonowania najróżniejszych śmieci marketingowych wchodzi na ekrany razem z gadżetami (np. Pocahontas albo Król Lew). Na gadżetach naprawdę się zarabia – to powie Państwu każdy producent posiadający gadżeciarnię, również krawiecką, oraz większość początkujących studentów marketingu.

Wróćmy jednak do punktu kulminacyjnego kampanii marketingowej, czyli 8 grudnia 2002r. Akcja osiągnęła sukces: Teatr Wielki pękał w szwach. Ale tylko niektórzy widzowie przyczynili się choćby minimalnie do spodziewanych zysków (np. grupa Trubadurowców). Na widowni tzw. VIP-y. Na honorowym miejscu w tzw. loży rządowej obok premiera mnóstwo innych specjalnych gości z listy, którą w Nowym Jorku i Hollywood nazywa się A1 – w Polsce nie wiem, ale też pewnie ma jakąś nazwę. Spektakl rozpoczyna się o porze zwykle zarezerwowanej dla całkiem skądinąd porządnych popołudniówek (18:00), a to z powodu przyjęcia dla „elit”. I tu docieramy do sedna sprawy – to właśnie ten bankiet był prawdziwym (choć „ukrytym”) celem marketingowym osób „zainteresowanych”, by odbyło się w Warszawie wielkie widowisko kulturalne, czyli właściwych beneficjentów przedsięwzięcia.

Każde następne przedstawienie Don Giovanniego to kolejne targowisko próżności, choć już zdecydowanie na mniejszą skalę. Ponieważ – przypomnę – byłam na każdym z Pop Giovannich, miałam okazję zaobserwować, jak zmarnowano szanse popytowe wykreowane przez ową wielką kampanię promocyjną. Na jednym ze spektakli spotkałam swego byłego studenta, obecnie magistra ekonomii i w przerwie wymieniliśmy uwagi na temat tych niewykorzystanych szans.

– W którym kraju na świecie publiczność idzie do opery na przedstawienie z powodu krawca, który uszył na premierę kostiumy? Dlaczego więc nie zrobili czternastu przedstawień pod rząd, aby wykorzystać ten efekt i zrobić na tym pieniądze? A tak, tylko ludzie się frustrują, bo biletów na Don Giovanniego i tak nie można kupić – powiedział oraz, jako człowiek bywały, wspomniał, iż pewnego razu w Metropolitan Opera scenografię do premiery jakiegoś spektaklu zaprojektował człowiek, który dostał Oscara za (bodajże) oprawę plastyczną właśnie w Królu Lwie. – Ale przecież nikt nie wybrał się na ten spektakl z powodu scenografii – dodał zgorszony. Jasne! Nie musiał tego dodawać. Potem pogawędziliśmy jeszcze o kosztach stałych i zmiennych oraz o zjawisku ulotności celebrity endorsement, czyli (a jednak będzie definicja!) wspieraniu przez sławną (zwykle sławną z powodu bycia sławną) osobę jakiegoś produktu.

Musiałam też bezwzględnie rozwiać jego złudzenia na temat racjonalności wykorzystania zasobów i zainwestowanych środków: przecież i tak w zasadzie jest jedna obsada (choć w programie jest ich kilka). Nie dałaby rady zaśpiewać czternaście razy pod rząd. Przyznaję jednak rację (ekonomiczną) panu Rafałowi: jego propozycja znakomicie poprawiłaby efektywność, wyniki analiz kosztowo-zyskowych mogłyby być bardziej interesujące (i obiecujące…), a i zmniejszyłaby się liczba sfrustrowanych widzów, którym ciągle nie udaje się kupić biletów.

Mnie wśród widzów marzących o tym, aby dostać się na ten „głośny” spektakl, już nie będzie – no, chyba, żeby wystąpił Wojciech Gierlach: tu lojalność „Trubadurowca” zwycięży. Ale tylko w tym jedynym przypadku.

Don Giovanni ze spektaklu na spektakl jest bowiem coraz gorszy. Wszystkie niespójności, które mogły tylko drażnić na premierze, np. fatalna reżyseria świateł i nie radzący sobie z rolą Leporello, teraz już irytują. Ostatniego majowego wieczoru słuchałam Dalla sua pace i Il mio tesoro z zamkniętymi oczami. Nie mogłam po raz kolejny narazić swojej wrażliwości i pozwolić, by trupio posępne klimaty oraz dziwne wskazówki reżysera dotyczące ruchu scenicznego (na przykład bezlitosny nakaz, by śpiewaczka, która za chwilę ma wykonać karkołomną arię leżała na scenie, a więc nie miała nawet chwili wytchnienia, by skupić się przed swoim występem bez setek oczu wpatrzonych w jej balonowo i groteskowo wydymającą się suknię), mogły skazić subtelność głosu Adama Zdunikowskiego. A propos ruchu scenicznego: ciągle jakieś zmiany? Czy oznacza to, że reżyser lub choćby jego asystenci nie monitorują regularnie zgodności z pierwotną wersją? Tymczasem wkradają się drobne, ale wiele mówiące zaniedbania, opuszczenia i uproszczenia. Don Giovanni jest coraz mniej dramatyczny, a coraz bardziej sztuczny i blady. Wydaje się też, że każde przedstawienie jest coraz bardziej stresujące dla wykonawców, bo coraz trudniej utrzymać spójność spektaklu. No cóż, ponieważ nie było wizji od początku, tym szybciej postępuje proces dezintegracji.

To był – i jest – bardzo duży test dla Teatru Wielkiego. Z premiery korzyści wyniosły liczne osobistości i celebrities – acz w porównaniu z zamierzeniami i ambicjami te profity są bardzo przyziemne i pospolite. Nawet świadkowie zeznający przed Sejmową Komisją Śledczą przyznawali, że jedną z najwyżej notowanych imprez towarzyskich sezonu 2002/2003 był bankiet po premierze Don Giovanniego. Jakże to żałosne! A więc wyżej liczył się bankiet, niż premiera? Jasne! Przecież w trakcie opery nie można „załatwiać interesów”.

Obym się myliła, ale odnoszę wrażenie, że każda nowa premiera w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej odbywa się według ustalonego scenariusza. Na premierę i kilka przedstawień po niej zaprasza się gwiazdę, na widownię rodzime celebrities, a zwłaszcza coraz bardziej kazirodczo bliskie sobie kręgi polityków i biznesu, które w ten sposób zyskują jeszcze jedną okazję, by pokazać się motłochowi, media mają kolejną szansę na kilka fotek do plotkarskich magazynów, a panowie do ubicia następne interesy. Po mniej więcej sześciu przedstawieniach nie ma już po co iść do TW. Tego rodzaju strategia biznesowa, a w tym przypadku repertuarowa, jest morderczo kosztowna – bo nic z repertuaru nie jest w stanie zamortyzować się choćby w części.

O tzw. „loży rządowej” nie będę zbyt dużo się rozwodzić. Wierzę jednak, że doczekam się zlikwidowania „loży rządowej” w Teatrze Wielkim. „Lożę rządową” w TW podobnie jak „loże rządowe” na stadionach opłaca się w Polsce z naszych, podatników, pieniędzy – w przeciwieństwie do krajów prawdziwie demokratycznych.

Kończąc więc ten przydługi – i mało rozweselający – tekst, chciałabym spuentować go w sposób, który bardziej przystoi wodewilowi lub musicalowi niż operze. Otóż wydaje mi się, że w konwencji tego przedsięwzięcia końcowe słowa libretta Don Giovanniego można by spokojnie przerobić na bardziej zrozumiałą (zwłaszcza dla elit) wersję anglojęzyczną, na przykład w stylu Oscara Hammersteina:

– You’ve been had (Nabrano was).
– The joke’s on you (Chyba was?).

A może jednak „the joke’s on us”?

Anna Murdoch