Trubadur 1-2(26-27)/2003  

These are some of the main reasons why people are turning to prescription drugs over. The patient Yafran must be properly counseled to stop any other praziquantel treatment. The most common causes of a missed menstrual period are: a) ovulation that occurs before the expected time.

The strattera mg25 is a very robust, easy to use drug delivery system. The patient may https://zwischenfall-club.de/7963-orlistat-60-mg-hartkapseln-3x84-st-preisvergleich-28271/ or may not display symptoms such as nausea, weakness and sweating. This is a type of erectile dysfunction and is not only associated with the aging.

Rossini to dla głosu dobra szkoła
Rozmowa z Wojciechem Gierlachem

– „Trubadur”: Przede wszystkim chcemy pogratulować Panu występów w trzech spektaklach Podróży do Reims na scenie Opery Narodowej.

– Wojciech Gierlach: Dziękuję bardzo.

– Studia wokalne skończył Pan u prof. Kazimierza Pustelaka w Akademii Muzycznej w Warszawie, podobnie jak Pana brat, Robert. Skąd u Pana pomysł na śpiewanie, czy w rodzinie były wcześniej jakieś tradycje muzyczne?

– Pochodzimy z Sanoka i szczycimy się tym, że zostaliśmy ochrzczeni w tym samym kościele co Adam Didur. Nasi rodzice mieszkali wtedy w miejscowości Nowotaniec, która graniczy z Wolą Sękową, gdzie urodził się Didur. Rodzice profesjonalnie nie zajmowali się muzyką, ale oboje śpiewali w chórach parafialnych. Od dziecka pamiętam tatę śpiewającego wszystko i wszędzie. Oboje rodzice mają piękne głosy – tata wspaniały bas, mama bardzo ładny sopran. Do tej pory, kiedy spotykamy się wszyscy z okazji Świąt, to sąsiedzi już wiedzą, że u Gierlachów będzie głośno.

– Jest Pan laureatem konkursów wokalnych im. Ady Sari, „Premio Caruso” we Włoszech i konkursu w Bilbao. Jaka jest według Pana rola konkursów w karierze młodego śpiewaka?

– Muszę powiedzieć, że troszeczkę mi te konkursy pomogły, choć w jakim stopniu, tego do końca jeszcze nie wiadomo. Wiele dał mi konkurs „Premio Caruso”, bo wtedy nawiązałem kontakt z kilkoma agencjami. Ten konkurs zaowocował także produkcją w Klagenfurcie, później tournée po Włoszech, podczas którego śpiewałem partię Mustafy we Włoszce w Algierze. Po konkursie Ady Sari spojrzano na mnie łaskawym okiem w Warszawskiej Operze Kameralnej, natomiast po Bilbao nie pojawiło się nic konkretnego. Nie wiem też, na ile może decydować przy ewentualnym kontrakcie, że ktoś widzi te nagrody w mojej biografii. Drugi aspekt udziału w konkursach to fakt, że samo w nich uczestnictwo to wspaniałe doświadczenie. Często młodzi śpiewacy z różnych względów nie słuchają innych uczestników. Ja zawsze słuchałem, jak najwięcej mogłem i bardzo dużo się nauczyłem. Słuchając młodych ludzi z całego świata, zobaczyłem, jakie podejście do śpiewu mają młodzi z Włoch, a jakie ci z krajów niemieckojęzycznych. To mi bardzo poszerzyło horyzonty. Zaobserwowałem między innymi, jak należy sprzedawać swoje możliwości i umiejętności, bo wiadomo, że ktoś może ładnie śpiewać, a nie zawsze to zostaje docenione.

– Debiutował Pan partią Imenea w operze Händla w Warszawskiej Operze Kameralnej, potem na tej scenie śpiewał Pan Winicjusza w Quo vadis Bernadetty Matuszczak oraz Don Giovanniego Mozarta. To role zupełnie różne stylistycznie, z zupełnie innych epok. Jaki repertuar jest Panu najbliższy?

– Całe piękno tego zawodu polega na możliwości wykonywania bardzo różnej muzyki. Oczywiście, któż nie kocha Mozarta… Bardzo też lubię śpiewać Händla, choć na razie miałem okazję wystąpić tylko w jednej jego operze. Winicjusz to było moje pierwsze zetknięcie się jako wykonawcy z muzyką współczesną. Myślę, że dla młodego śpiewaka możliwość spróbowania swoich sił w różnych stylach właśnie na scenie Opery Kameralnej jest wspaniała. Mam nadzieję, że nadal będę miał okazję występować w różnorodnym repertuarze, bo nie chciałbym zamykać się w jednej epoce czy twórczości jednego kompozytora. Tak się złożyło, że w tej chwili jestem śpiewakiem stricte rossiniowskim, z czego zresztą bardzo się cieszę, bo w jego operach można świetnie doskonalić technikę wokalną, ale w przyszłości chciałbym wykonywać bardzo szeroki repertuar z Wagnerem włącznie.

– W swoim repertuarze najwięcej ma Pan partii z oper Gioachino Rossiniego. Czy tak się po prostu złożyło, otrzymywał Pan takie propozycje, czy też Rossini jakoś wyjątkowo Panu odpowiada?

– Powód jest bardzo prozaiczny: zacząłem śpiewać Rossiniego, bo na śpiewaków z tym typem głosu, takich, którzy mają dobre koloratury, jest zapotrzebowanie. Trochę trudniej ich znaleźć, niż bas-barytona, który zaśpiewa np. takie role Mozartowskie jak Leporello i Figaro. Przygotowywałem te partie, które mi proponowano, a potem za jednym Rossinim szedł następny. Muszę powiedzieć, że Rossini, np. Il viaggio a Reims, to jest tyle pięknej muzyki, tyle szlachetnej frazy, że naprawdę wykonywanie jej to czysta przyjemność. Druga sprawa to fakt, że na tym etapie, na jakim się znajduję, nie ma lepszego repertuaru dla mojego głosu. To jest świetna szkoła. Rossini jest trochę niebezpieczny, ponieważ jego trudność czasem skłania młodych śpiewaków do szukania dróg na skróty, niepoprawnych technicznie, zwłaszcza jeśli chodzi o emisję. Ale jeśli ktoś naprawdę świadomie i poprawnie technicznie wykonuje Rossiniego, to później śpiewanie choćby Mozarta jest dużo łatwiejsze.

– A repertuar pieśniarski? Kiedy możemy spodziewać się Pana recitalu z utworami tego gatunku?

– Na razie na nic takiego się nie zanosi, choć jeszcze podczas studiów miałem okazje występować z repertuarem pieśniarskim na kilku koncertach, m.in. w pałacyku Szustra w Warszawie i na Zamku w Szczecinie dla miłośników opery. Zresztą bardzo lubię śpiewać pieśni, w Akademii równolegle z repertuarem operowym pracowałem chętnie nad liryką wokalną, głównie z panią Mają Nosowską i profesorem Jerzym Marchwińskim. Byłem też na wspaniałym kursie interpretacji pieśni w Szlezwiku-Holsztynie, co zaowocowało recitalem. Czekam na propozycje. Niestety, w Polsce jest to repertuar znany jeszcze mniej niż operowy i dość elitarny.

– Teraz mogliśmy podziwiać Pana w roli Lorda Sidneya na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie, ale nie było to Pana pierwsze spotkanie z tą partią.

– Powiem od razu, że inscenizacja i koncepcja Tomka Koniny były dla mnie dużo ciekawsze niż produkcja w ramach Akademii w Pesaro, w której śpiewałem wcześniej. Uważam, że samo wcześniejsze wprowadzenie postaci Sidneya na scenę jest świetnym posunięciem. Dzięki temu publiczność widzi zauroczenie Sidneya Korynną i kiedy lord śpiewa swoją arię, widzowie wiedzą już dokładnie, o co chodzi. Zazwyczaj bywa tak, nie tylko w spektaklu w Pesaro, ale i w innych realizacjach, które widziałem na video, że Sidney wchodzi i tylko śpiewa arię. Tamta włoska inscenizacja była zupełnie inna, robił ją bardzo dobry reżyser Emilio Saggi, dyrektor artystyczny opery w Madrycie. Spektakl był zrealizowany bardzo prostymi środkami. Na pewno inscenizacja Tomka Koniny jest ciekawsza.

– A jak się Panu pracowało pod kierunkiem Alberto Zeddy?

– To było wspaniałe doświadczenie. Jest to naprawdę wielki maestro. Nie spotkałem chyba większego pasjonata i to nie tylko w dziedzinie muzyki. To, jak jest cały czas zaangażowany w popularyzowanie muzyki Rossinego, robi niezwykłe wrażenie. Również to, jak przychodzi na przesłuchania, jak słucha, jak od razu, będąc poprzednio w Warszawie, wpadł na pomysł, żeby poprowadzić kurs mistrzowski w Akademii Muzycznej, świadczy o jego wyjątkowości. Widać, że jest najzupełniej świadom swojej misji – nawet jeżeli podczas takiego kursu znajdzie tylko kilku śpiewaków, którym powie coś nowego o Rossinim, to wie, że to zaprocentuje. Jest to prawdziwy ambasador, nie tylko twórczości Rossiniego, ale w ogóle muzyki włoskiej. Polska publiczność zawsze bardzo ciepło go wita i to jak najbardziej zasłużenie. Na pewno wpływa na to jego osobowość, umiejętność przekazania swojej fascynacji innym: muzykom, śpiewakom, a to później przenosi się także na słuchaczy.

– Warszawska Podróż do Reims jest spektaklem dość nietypowym. Woli Pan inscenizacje nowoczesne, zwariowane, czy raczej tradycyjne?

– W sumie nie mam specjalnych upodobań. To zależy raczej od samego prowadzenia konkretnej postaci, którą śpiewam. Jeżeli reżyser daje mi dużo impulsów i dużo ciekawych zadań, powoduje moją większą mobilizację. Jeżeli jeszcze uda się to w ciekawy sposób przenieść na scenę, tym większa jest moja satysfakcja. Chyba głównie to decyduje o przyjemności uczestniczenia w jakimś projekcie. Generalnie jestem otwarty na różne podejścia do opery, zarówno nowinki, jak i tradycyjne inscenizacje. Także w tych tak zwanych tradycyjnych inscenizacjach mam jeszcze dużo do nauczenia się i do zrobienia. Na pewno czekam i na takie produkcje.

– Na scenie jest Pan bardzo ekspresyjny. Jak pracuje Pan nad stroną aktorską roli?

– Tutaj często kieruję się intuicją. Muszę też wspomnieć o bardzo dobrym przygotowaniu wyniesionym z Akademii Muzycznej, zdobytym pod okiem pani Jitki Stokalskiej. Później występy w inscenizacjach pana Ryszarda Peryta w Operze Kameralnej dały mi bardzo dużo. Wiele także czerpię z obserwacji innych artystów. Staram się też stosować zasadę Stanisławskiego, że każde działanie musi mieć swój cel. Jeżeli idę dwa kroki w przód czy w tył, to muszę wiedzieć, dlaczego. Następnie dochodzi świadomość, jak zbudowana przeze mnie postać ma się do całości spektaklu. Bywają śpiewacy, którzy starają się za wszelką cenę skupić uwagę widza wyłącznie na sobie. A przecież obok siebie mam partnerów. Trzeba to wszystko złożyć w całość.

– Ma Pan tremę przed występami?

– Tak, na pewno. Zależy to od trudności partii i stopnia przygotowania. Im lepiej jestem przygotowany, tym trema mniejsza, ale zależy to też od formy wokalnej w danym dniu. Czasami bywa tak, że próby idą bardzo dobrze, ale są tak wyczerpujące, że na samej premierze głos jest zmęczony, nie w pełni zregenerowany, wtedy trema się zwiększa. Muszę też powiedzieć, że mam sto razy większą tremę śpiewając partię lorda Sidneya niż całego Don Giovanniego. Aria Sidneya jest tak wyczerpująca, że pociągnąć ją i zakończyć z uśmiechem tą ostatnią górą to wyjątkowo trudne zadanie. Czuję się potem, jakbym przeładował tonę węgla. W Don Giovannim jest co prawda aria Finch’han dal vino, też ciężka, ale trwa półtorej minuty, później można zejść za kulisy odpocząć. W Viaggio cała partia polega na jednej dużej arii. Jeśli nie zaśpiewa się jej dobrze i nie przykuje uwagi publiczności, to postać Sidneya nie zaistnieje. Dlatego stres jest tutaj dużo większy.

– Chciałybyśmy wrócić na chwilę do Mozarta i roli Don Giovanniego. Śpiewał Pan tę partię na scenie WOK, Pana nazwisko widnieje również w obsadzie Don Giovanniego w Teatrze Wielkim, choć jeszcze nie wystąpił Pan w niej na tej scenie. Jaki jest Pana Don Giovanni?

– To jest temat-rzeka. Don Giovanni daje nieprawdopodobną satysfakcję. W sumie śpiewałem go raz w Operze Kameralnej, później podczas wyjazdów WOK w Bejrucie i ostatnio cztery razy w Holandii. Dla mnie Don Giovanni łączy w sobie coś z filozofa i szaleńca. Jego nieustanne podboje i igranie ze śmiercią to ciągłe poszukiwanie nowych impulsów i sprawdzanie własnego, niezwykle wygórowanego ego w najbardziej ekstremalnych sytuacjach, jakie życie może mu przynieść. W pewnym momencie atrakcje tego świata już mu nie wystarczają i postanawia poszukać nowych po drugiej stronie.

– Występował Pan na kilku festiwalach zagranicznych, m.in. w Aix-en-Provence, Wildbad i Pesaro. Jak się Panu śpiewało w międzynarodowym towarzystwie?

– Wspaniale. Byłem zawsze ciekawy świata i chętny do nawiązywania nowych kontaktów, poznawania obyczajów innych narodów, więc jest to dla mnie zawsze wspaniała przygoda.

– Ma Pan swoich operowych idoli, śpiewaków, na których się Pan wzoruje?

– Tak, bardzo wielu świetnych śpiewaków…

– Przygotowując partię słucha Pan ich nagrań?

– Słucham jak najwięcej różnych wykonań. To bywa też obroną przed powielaniem jakiegoś jednego błędu, jednego sposobu wykonania. Staram się słuchać dużo, czasami na pewno coś z tego biorę, ale ostatecznie staram się, żeby to, co tworzę, było jednak jak najbardziej moje. Poza tym słuchanie nagrań zawsze otwierało mi i nadal otwiera oczy na rozmaite możliwości interpretacyjne.

– Wymarzone role?

– To te wszystkie najpiękniejsze z repertuaru basso cantante, a jest ich bardzo wiele.

– Sakramentalne pytanie o najbliższe plany…

– W maju kilka koncertów oratoryjnych, m.in. Stworzenie świata Haydna w Filharmonii Krakowskiej. Potem jadę z Operą Kameralną na Festiwal w La Coruna z Imeneo Händla. W lipcu zaśpiewam na festiwalu w Wildbad w mało znanej operze Torvaldo e Dorliska Rossiniego. Natomiast we wrześniu i październiku będę śpiewał Leporella w Don Giovannim w Teatro Petrucelli w Bari.

rozmawiały Katarzyna K. Gardzina i Barbara Pardo