Trubadur 1(34)/2005  

Tamoxifen is an oral antifibrotic agent that reduces fibrosis and prevents cancer. This is due to the fact that these cells which are not amoxicillin 1000 preis 10 stück contrariously well nourished are able to easily become ill. Ivermectin was developed in 1971, and has been used as an antiparasitic drug since the 1980s.

Category:hazardous air pollutants by nature of the product (product type) Tamoxifen Tamale is also referred to as tamoxifen citrate. This drug may increase the risk of serious bleeding problems.

Dama pikowa w brukselskiej La Monnaie

Dużo sobie po brukselskim spektaklu opery Czajkowskiego obiecywałem – w La Monnaie widziałem już kilkanaście produkcji, zawsze były to spektakle bardzo dobre, a czasami wręcz znakomite. Cieszyłem się również, że po długiej przerwie usłyszę rosyjskiego tenora Witalija Taraszczenkę, którego wiele lat temu podziwiałem w warszawskim Teatrze Wielkim w rolach Dymitra w Borysie Godunowie i Kalafa. Niestety, omawiany wieczór (10 lutego 2005) pod oboma względami przyniósł rozczarowanie.

Scenografia spektaklu (John Macfarlane), będącego koprodukcją Welsh National Opera Cardiff, Den Norske Opera Oslo i Teatro Comunale w Bolonii, jest po prostu banalna. Najpierw pusta scena z kilkoma parkowymi ławeczkami, bal znowu na pustej scenie; pałac Hrabiny, i wnętrze kasyna po niewielkich korektach, to z kolei pokoik na poddaszu z odrapanym kaloryferem, żywcem przeniesiony z jakiejś produkcji Cyganerii. Przez okno w dachu najpierw zaglądał do wnętrza Herman, a potem w scenie finałowej – jakże oryginalna symbolika – kościotrup. A zapowiadało się bardzo interesująco: zamiast kurtyny zobaczyłem olbrzymi portret porcelanowej, rokokowej piękności, który po chwili w niemal niezauważalny sposób stopniowo zmienił się w twarz starej kobiety, maskowanej nieudolnie obfitym makijażem. Tak więc pomysłów starczyło scenografowi na pierwszych kilka minut spektaklu. Reżyseria (Richard Jones) pozostawała niemal cały czas niezauważalna. Jedyny zabieg, który zwrócił moją uwagę, to zachowanie Hrabiny podczas balu. Otóż starowinka poruszała się z wielkim trudem, w obcisłej sukni drobiła kroczki niczym Marsjanin przebrany za Ziemiankę w Marsjanie atakują; natomiast gdy pozostawała na scenie sam na sam z Hermanem, wstępował w nią demon seksu i zachowywała się uwodzicielsko niczym Marilyn Monroe. To był jedyny czytelny dla mnie ślad jakiegoś myślenia reżysera, który chciał najwidoczniej w ten sposób, bardzo zresztą trafny, pokazać, jak rodzi się obłęd Hermana. Innym zabiegiem, ale już dla mnie nieczytelnym, był sposób, w jaki Herman pojawiał się w poszczególnych obrazach – otóż zza kulis, drzwi, bądź też zza obrazu wyłaniała się podniesiona, zgięta w kolanie noga bohatera, a potem reszta śpiewaka. Dosyć dobrze poprowadzona została postać Lizy, która już od pierwszego spotkania poczuła do Hermana silny pociąg erotyczny, który bezskutecznie usiłowała stłumić.

Przed rozpoczęciem spektaklu ogłoszono, że Witalij Taraszczenko się rozchorował i zastąpi go ściągnięty w ostatniej chwili Siergiej Naida (o tym śpiewaku pisałem już przy okazji brukselskiego Otella). Naida nie miał czasu na wejście w rolę, dlatego też śpiewał z kanału, a na scenie oglądaliśmy pantomimę w wykonaniu Taraszczenki. Może dlatego, że nie śpiewał i nie mógł ukazać emocji głosem, pantomima ta okazała się niezwykle nieudolna. Z kolei wykonanie Naidy stanowiło poważny zgrzyt – warunki akustyczne inne niż panujące na scenie spowodowały, że głos tenora zdominował całkowicie wszystkie sceny z jego udziałem, odnosiłem wręcz wrażenie, że to nie z kanału dobiega głos, lecz z potężnych głośników. Może ta stresująca sytuacja także spowodowała, że wykonanie Naidy było zaledwie poprawne, mało finezyjne, monotonne, jednostajne zarówno w interpretacji, barwie głosu, jak i dynamice. Partię Lizy wykonywała piękna, młoda Rosjanka Tatiana Monogarowa, obdarzona ponadto nośnym i znośnym w barwie głosem, tyle tylko, że interpretacyjnie pozostawała równie nudna i jednostajna, jak jej kolega tenor. Niemal bliźniacza z wyglądu okazała się Marina Damaszenko (Polina), niestety bliźniaczość ta przejawiała się również w barwie głosu i w duetach obie panie śpiewały co prawda pięknie, ale jednym, stopionym głosem. Kompletnym nieporozumieniem był występ Władimira Czernowa (jakby nie było, gwiazdy m. in. Met!) w roli Jeleckiego – głos chropawy, miejscami dziurawy, wyprany z alikwotów, prowadzony nierówno, bez śladów dbałości o takie drobiazgi, jak np. legato. Brał oddech, gdzie chciał, szarpiąc frazy niemiłosiernie, ale z drugiej strony, problemy z oddechem nie przeszkodziły mu zebrać siły i wykonać wynaturzoną fermatę w finale arii. Najlepsza pod względem zarówno wokalnym, jak i interpretacyjnym okazała się niezwykle wzruszająca w swojej wielkiej scenie Hrabina kreowana przez Ninę Romanową.

Chór w produkcjach, które wcześniej podziwiałem w La Monnaie, przygotowywany był przez włoskiego mistrza Renato Belsadonnę; teraz przeszedł on za swoim poprzednim szefem Antonio Pappanem do Londynu, czego skutki dało się wysłyszeć w czasie Damy pikowej. Chór pod kierunkiem Piersa Maxima był rozwrzeszczany, nie dbał o barwę, wymowa rosyjska była skandaliczna, miejscami chór sprawiał wrażenie jakby nie znał dokładnie słów, tylko sobie coś tam skandował. Jedynie chór dziecięcy stanął na wysokości zadania, brzmiał ładnie i rewelacyjnie śpiewał po rosyjsku. I wreszcie największe rozczarowanie, czyli orkiestra. Do poprowadzenia zespołów brukselskiej opery został zaproszony dyrygent włoski (wszak Włochy to królestwo opery…) Daniele Callegari. Dyrygował już w wielu ważnych teatrach operowych, także jako symfonik stawał na czele liczących się orkiestr. Jednak o muzyce Czajkowskiego, i chyba w ogóle o muzyce rosyjskiej, nie ma on bladego pojęcia. Wielu fragmentów Damy pikowej nie mogłem wprost rozpoznać. Callegari szatkował muzykę według sobie tylko znanych zasad, cały czas bawił się tempami – wolno, szybko, szybciej, wolniutko – nie oglądając się na frazę, narrację muzyczną, logikę wreszcie. Może jednak się mylę, może to jemu wreszcie udało się odczytać prawdziwe intencje kompozytora, dzięki czemu siedziałem na widowni La Monnaie i słuchałem muzyki momentami zupełnie mi nieznanej…

Krzysztof Skwierczyński