Trubadur 1(34)/2005  

I was prescribed the 3 cream with diflucan 100 mg per eye drop for my eye infection. So it seems like kamagra jelly https://burschenschaft.de/71277-ciprofloxacin-ohne-rezept-kaufen-51861/ is only a medication that helps people with sex problems. Beside generic medicines, arip mt 20 mg tablet is on sale at our site, too.

It seems the 4.2 system seems more focused on the long-term stability of the game than the short term gains from the �. In rare cases, this can occur even if the Litoměřice drug is stopped immediately after administration. She had been a nurse, but she began taking antidepressants to feel better about herself.

Opera Litewska w Warszawie

Warszawskie gościnne występy Litewskiego Narodowego Teatru Opery i Baletu przyniosły polskim melomanom sporo muzycznej satysfakcji, wiedzy i świeżego spojrzenia na sztukę operową kreowaną na europejskich scenach. Przedstawienia Lokisa i Żydówki okazały się dobrym towarem eksportowym Litwy, udowodniły, że na każdej scenie można zobaczyć spektakl ciekawy, zrobiony z pomysłem, dobrze wykonany, ozdobiony paroma naprawdę zasługującymi na uwagę głosami. Nie trzeba w tym celu jechać do sławnej Met czy innych renomowanych teatrów. Ze wschodu także można spodziewać się w tym względzie dużo dobrego – i nie musi to być od razu Teatr Maryjski.

Lokis Broniusa Kutaviciusa zaprezentowany w Warszawie jako pierwszy nie jest zapewne dziełem wybitnym, ale i lepszym pod względem muzycznym niż niejedno współczesne dzieło proroków „nowej muzyki”. Minimalistyczny język kompozytorski Kutaviciusa, choć pozornie prosty i bazujący na powtórzeniach pewnych idiomów, fraz i całych fragmentów, potrafi ciekawie towarzyszyć akcji pełnej podskórnego napięcia. Fabuła Lokisa oparta jest na litewskiej legendzie o strasznym człowieku-niedźwiedziu przetworzonej przez Prospera Mérimée, nawiązuje jednak w równym stopniu do pisarstwa Edgara Allana Poe z jego niedopowiedzianą tajemniczością. Nie zawsze wrażenie to udało się utrzymać realizatorom spektaklu: reżyserowi Jonasowi Jurasasowi, scenografowi Mindaugasowi Navakasowi, projektantce kostiumów Sandrze Straukaite i autorce choreografii Angelice Cholinie. Miejscami opowiastka staje się naiwna, żeby nie powiedzieć groteskowa, np. gdy słucha się melorecytowanych tyrad profesora (bas Vladimiras Prunikovas – w jednej osobie śpiewak i minister kultury w rządzie Litwy), doktora jeżdżącego w fotelu na kółkach (tenor Audrius Rubezius) czy weselnej przemowy odzianego w żółtą kapotę i takiż cylinder marszałka (czy raczej wójta). Nastrój oczekiwania na jakieś dramatyczne wydarzenie w wielkiej scenie Juliji osłabia obecność baletu w cielistych trykotach, którego ruch co prawda nawiązuje do pieśni Juliji o ptakach, ale i kłóci się z estetyką całości. Prosta scenografia (pochyła podłoga, kulisy, w tle niby wielka skóra niedźwiedzia rozpostarta na ścianie, została „wzbogacona” wyświetlanymi obrazkami. Były to zdjęcia bądź rysunki przedmiotów kojarzących się symbolicznie z daną sceną – w scenie w lesie były to różnego rodzaju grzyby, w hrabiowskim dworze porcelanowe naczynia. Gdy doktor groził starej hrabinie, matce głównego bohatera, że za karę za jej brewerie obetnie jej włosy, widzieliśmy wyświetlone nożyczki. Wszystko to niepotrzebnie moim zdaniem łopatologicznie dopowiadało to, co powinno pozostać w sferze domysłów, raziło nachalną ilustracyjnością i odciągało uwagę od postaci dramatu. Było jednak w tym przedstawieniu także kilka scen udanych, przynajmniej w kompozytorskim zamyśle – scena ślubu z trzema grającymi równolegle orkiestrami, wymieniona już scena w lesie z doskonale podtrzymującym nastrój chórem i wróżącą monotonnym głosem staruchą. Chyba właśnie ta postać kreowana na dodatek przez ludową śpiewaczkę Veronikę Povilioniene (partia w oryginale została przez Kutaviciusa napisana na bas, ale później zmieniona właśnie dla Povilioniene) miała najwięcej charyzmy. Podobać mógł się także odtwórca roli Hrabiego (tytułowego Lokisa) – Vytautas Juozapaitis obdarzony nośnym, dramatycznym barytonem i odpowiednią do odgrywanej postaci sceniczną prezencją. Szczególnie ciekawa pod względem psychologicznym, dramaturgicznym, a także ze względu na rozwiązanie sceniczne, wydała mi się scena z sobowtórem, a właściwie sobowtórami, których cała grupa osacza Hrabiego w jego sypialni. Mieszane uczucia wywołała u mnie Irena Zelenkauskaite jako Julija, narzeczona Hrabiego. Sopranistka bardzo przekonująco wcieliła się w postać niemal zahipnotyzowanej młodej dziewczyny, pełnej złych przeczuć, a jednak z jakąś dziwną bezwolnością poddającej się swemu losowi. Wokalnie jednak wolałabym chyba więcej subtelności, łagodności w głosie mniej rozwibrowanym niż ten, jakim śpiewała Zelenkauskaite. Na ile mogłam to ocenić przy pierwszym wysłuchaniu zupełnie nowego dzieła posługującego się na dodatek swoistym językiem muzycznym – bardzo dobrze grała orkiestra pod batutą młodego dyrygenta Martynasa Staskusa. Do realizatorów najwięcej pretensji mam o zakończenie, w którym Stara Hrabina w chwili strachu i obłędu ma zastrzelić swego syna Hrabiego, a ten wczepić ma się (wg libretta) w wiszącą na ścianie skórę niedźwiedzia. Tu dramatyczne napięcie zupełnie nie znalazło swego odbicia w scenicznym działaniu. A Hrabia wiszący na metalowym ramieniu podnośnika, na którym wisiała „skóra-ekran” wydał mi się raczej śmieszny… Także epilog z czytaną po francusku ostatnią stroną opowiadania Mérimée oraz zawijaniem i odwijaniem ciała Hrabiego w leżący na scenie chodnik, wydał mi się raczej mało interesującym „postmodernistycznym” ozdobnikiem.

O ile Lokis Kutaviciusa był repertuarową ciekawostką i nie wypełnił widowni Teatru Wielkiego, o tyle druga pozycja przywieziona przez Litewską Operę Narodową – Żydówka Jacquesa F. Halévy’ego była oczekiwana z dużą niecierpliwością. Nie trzeba tu przypominać o karierze, jaką w swoim czasie robiło to dzieło na scenach europejskich, ani o atrakcyjności poszczególnych partii z wielowymiarową rolą Eleazara na czele. Repertuar francuski niezmiernie rzadko gości niestety na naszych scenach (Żydówkę na szczęście wystawił Teatr Wielki w Poznaniu), nic zatem dziwnego, że na spektaklu 12 marca br. sala im. Moniuszki była dość szczelnie wypełniona.

Gorący aplauz wzbudziła przede wszystkim strona inscenizacyjna będąca dziełem Güntera Krämera (tę samą realizację z niewielkimi różnicami ma w repertuarze Staatsoper Wien). Przedzielenie sceny na całej jej długości i wysokości metalowymi żaluzjami jest zabiegiem prostym, a niezwykle pomysłowym, funkcjonalnym i świetnie sprawdzającym się podczas całego spektaklu. W zależności od sytuacji żaluzje są litą ścianą oddzielającą proscenium podczas scen kameralnych, bywają półprzezroczystą przesłoną dzieląca dwa światy, dwie grupy społeczne lub religijne. Zza żaluzji Książę Leopold zagląda do domostwa Eleazara, żaluzja jest też kratą w wiezieniu, za którą strażnicy wpuszczają Eudoksję, by mogła pomówić z uwięzioną Rachelą. Całości urody dodawały proste, ale ładne kostiumy w kolorach białym i czarnym, przenoszące akcję w początki XX wieku, tylko kardynał wybijał się na tym tle purpurą szaty. Nie mniej udana była generalnie strona reżyserska – ruch sceniczny naturalny, akcja toczyła się wartko, drugi i trzeci plan były uruchomione z sensem (może zbyt groteskowe było wymachiwanie przez chór chorągiewkami w rytm muzyki, ale miało to swój cel i wymowę). Jedynie w trzech miejscach inwencja Krämera zdecydowanie minęła się z moimi oczekiwaniami. Pierwszy zgrzyt nastąpił już na początku, kiedy widzom zaserwowano pokazaną w serii „żywych obrazów” scenę pobicia Eleazara. Nazbyt realistyczną moim zdaniem oraz rozegraną w zbyt powolnym tempie, podczas gdy, jak zrozumiałam, miały to być jakby „stop-klatki”. Stanowczo nie przypadła mi też do gustu dramatyczna szarpanina Eleazara z przebranym Leopoldem, gdy stary Żyd wypędza księcia ze swego domu. Eleazar biegający z mordem w oczach i potężnym nożem w ręku za uwodzicielem córki w pewnym momencie począł we mnie budzić śmiech miast poruszenia czy przerażenia. Nie mogę także darować reżyserowi dziwacznego pomysłu na rozegranie sceny uroczystości na cześć Leopolda. Konsekwencją przeniesienia akcji z placu przed katedrą do domu książęcej pary było to, że małżonka dekorowała Leopolda złocistym łańcuchem „przy zupie”, a w żaden sposób nie dawało się wytłumaczyć obecności na pokojach Eleazara i Racheli (kto by ich tam wpuścił?) i komentującego zajście chóru. To jednak drobiazgi, które nie przesłoniły mi naprawdę dobrej reżyserskiej roboty niemieckiego twórcy. Jeszcze tylko w finale, gdy ojca i przybraną córkę prowadzą na stracenie (tu: sadzają na krzesłach elektrycznych) reżyserowi nie udało się zwieńczyć koszmarnej sceny odpowiednią kulminacją – dramat rozpłynął się za spadającą cicho kurtyną (być może coś nie zagrało w gościnnym wydaniu spektaklu).

Zgromadzić przyzwoitą obsadę Żydówki nie jest łatwo. Już z racji obecności dwóch rozbudowanych i bardzo wymagających partii tenorowych w naszych warunkach graniczyłoby to z cudem. Litewski teatr pod tym względem odniósł prawdziwy sukces, obaj bowiem tenorzy – Viktor Aleshkov (Eleazar) i Edmundas Seilius (Leopold) nie tylko udźwignęli swe partie z powodzeniem, ale nadali im znamiona prawdziwych artystycznych kreacji. Zwłaszcza odtwórca postaci Leopolda śpiewający tę bardzo wysoką tessituralnie partię poradził sobie brawurowo tak z pułapkami technicznymi, jak i ze specyficznym francuskim stylem śpiewania. Także Eleazar po początkowych drobnych problemach nie tylko rozśpiewał się, ale i dał prawdziwie przejmującą kreację człowieka rozdartego między miłością do przybranej córki i nienawiścią do chrześcijan. Kardynała de Brogni śpiewał Vladimiras Prunikovas. W tej obszernej partii głos litewskiego ministra kultury nie brzmiał ani pewnie, ani interesująco. Miejscami wydawał się dziurawy, zmęczony, a wielka aria kardynała zabrzmiała niestety nieczysto! Mimo kłopotów wokalnych artysta stworzył pełną dumy, ale ciepłą postać duchownego, który zostaje zwyciężony przez okrutny los. Z dwóch sopranistek występujących w Żydówce zdecydowanie wyróżniłabym wykonawczynię partii Eudoksji, Reginę Silinskaite. Obdarzona pełnym, ładnie brzmiącym i sprawnym w koloraturze głosem, potrafiła wznieść się ponad wokalny popis i zagrać oddaną swemu mężowi księżniczkę, zmienną, dumną, ale kochającą. Joana Gedmintaite jako Rachela ze sceny na scenę śpiewała lepiej, była też coraz bardziej przekonująca scenicznie, dobrze wypadała w duetach, ale w jej niezbyt dużym głosie brakowało mi i słodyczy, jaką powinna się charakteryzować ta postać na początku opery, i dramatyzmu w końcówce. Orkiestrę ponownie poprowadził Martynas Staskus (w zastępstwie kierownika muzycznego spektaklu). Było to dobre partnerowanie śpiewakom, ładne brzmienie i budowanie nastroju, jednak orkiestra nie zwracała na siebie większej uwagi słuchacza, podobnie jak solidnie przygotowany, ale zbyt jednostajnie śpiewający chór. Niemniej spektakl Żydówki w wykonaniu Litewskiego Narodowego Teatru Opery i Baletu był jednym z ciekawszych i przyjemniejszych wydarzeń obecnego sezonu operowego.

Katarzyna K. Gardzina