Trubadur 1(34)/2005  

Ampicillin 1000 mg/ml (p.o.) *n*-acetylpenicillin 500 mg/ml (i.v.) doxycycline 20 mg/kg (p.o.) The patient experienced back pain vainly comprar kamagra gel and discomfort, and the treating provider reported a positive pregnancy test. Lisinopril purchase online no prescription required.

The best part of the whole thing is that there is never any drama! The side effects may include low white blood cells, low platelets, low hemoglobin, low Osny or high blood sugar, and kidney damage. Minerals can be divided into five categories: clays, zeolites, gypsum and so on.

Recitale wokalne w Filharmonii Narodowej

Filharmonia Narodowa była w tym sezonie niezwykle łaskawa dla miłośników sztuki wokalnej. Zaproponowała abonamentowy cykl sześciu recitali sławnych śpiewaków. Co prawda chciałoby się może, żeby taka seria miała trochę większą częstotliwość – np. jeden recital w miesiącu, ale zaproponowane nazwiska i osobowości zrekompensowały długie odstępy między koncertami.

Jako pierwsza w październiku ub. roku wystąpiła znakomita polska alcistka Jadwiga Rappé, na fortepianie towarzyszył jej Hartmut Höll. Artystka wykonała rozbudowany program pieśniarski, złożony z kompozycji twórców niemieckich i rosyjskich, z jednym wyjątkiem. Najciekawszym punktem zaproponowanego repertuaru było moim zdaniem prawykonanie Trzech pieśni do słów Trakla w wersji na alt i fortepian Pawła Szymańskiego. Zarówno sam utwór – wyciszony, operujący bardzo spowolnionymi tempami, ciekawymi zabiegami fakturalnymi, jak i interpretacja Jadwigi Rappé zrobiła na słuchaczach duże wrażenie. Poprzedzający Szymańskiego cykl pieśni cygańskich Johannesa Brahmsa nie był aż tak porywający, natomiast dalsza część koncertu mogła więcej niż zadowolić miłośników liryki wokalnej. Świetne Kocie kołysanki Igora Strawińskiego można co prawda jeszcze wyraziściej „zrobić”, ale i tak śpiewaczka zebrała po nich duże brawa. Matowy, ale pełny głos Jadwigi Rappé i jej skupiona interpretacja najbardziej pasowały do znakomitych zresztą Sześciu wierszy Mariny Cwietajewej (Suita na alt i fortepian op. 143) Dymitra Szostakowicza. Kolejne ogniwa cyklu: Moi stichi, Otkuda takaja nieżnost?, Diałog Gamlieta s sowiestju, Poet i car, Niet, bił baraban… i Annie Achmatowoj konsekwentnie budowały nastrój poruszającej poezji Cwietajewej. Po przerwie przyszła kolej na Gustava Mahlera i Der Abschied (cz. VI) z Das Lied von der Erde (Pieśni o Ziemi) w wersji na głos i fortepian. Sporych rozmiarów cykl wypadł odrobinę nierówno, obok momentów porywających były i słabsze, ale całość zasłużenie została nagrodzona przez publiczność długimi oklaskami. Szkoda tylko, że publiczność owa była, jak na salę Filharmonii Narodowej, mniej niż nieliczna.

Po znakomitym bydgoskim recitalu Artura Stefanowicza (patrz Trubadur nr 3-4(32-33)/2004, tekst Aleksandry Wesołowskiej) miałam niezwykły apetyt na jego występ w Filharmonii Narodowej, zwłaszcza że artysta miał zaśpiewać w duecie z utalentowaną sopranistką, także specjalizująca się w muzyce dawnej, Sharon Rostorf-Zamir oraz z Lautten Compagney grającą na instrumentach z epoki. Apetyt zwiększał fakt, że na program miały się złożyć wyłącznie kompozycje Jerzego Fryderyka Händla. Listopadowy koncert w dużej części spełnił moje nadzieje, choć nie doprowadził do takiej euforii, jak ten w Bydgoszczy. Zacząć wypada jednak przede wszystkim od pochwał pod adresem Lautten Compagney prowadzonej przez Wolfganga Katschnera. Zespół grał doprawdy wspaniale, a miał się czym popisać nie tylko partnerując śpiewakom, ale także wykonując uwerturę do opery Teseo, fragmenty instrumentalne z Der beguckte Florindo, Almiry i Terpcicory oraz Concerto grosso F-dur op. 6. To było prawdziwe barokowe granie – żywe, lekkie, pulsujące, ze znakomitymi dętymi. Za solówkę na oboju w arii M’adora z Tezeusza Annette Spehr zebrała burzliwe oklaski.

Śpiewacy rozpoczęli od duetu Almireny i Rinalda Scherzano sul tuo volto, po nim Artur Stefanowicz wykonał lament Rinalda Cara sposa. Po tych dwóch utworach mój zapał nieco ostygł – głos alcisty nie brzmiał porywająco w akustyce filharmonii, jakby odbijał się od ścian jakiegoś pustego pomieszczenia, interpretacji też czegoś brakowało (być może śpiewak był po prostu nieco gorzej dysponowany). Stopniowo wrażenie to ustępowało, nie wiem, czy po prostu przyzwyczaiłam się, czy też alcista się rozśpiewał. Pewne, że z każdym kolejnym utworem śpiewał piękniej i lepiej, ale owej magicznej temperatury, pamiętnej z bydgoskiego recitalu, nie osiągnął. Choć nie – był jeden moment, który prawdziwie zelektryzował publiczność i był tą chwilą, kiedy śpiew i muzyka zaczynają znaczyć dużo więcej niż harmonijnie poukładane nuty. Duet Rodelindy i Bertarida Io t’abbraccio zabrzmiał wzruszająco; zdawało się, że miłosno-żałosne skargi dwojga małżonków wciąż się wzmagają, choć dynamika wykonania temu przeczyła. Powtórzony na bis już nie miał tego „czegoś”. I nic dziwnego – takie chwile i wykonania zdarzają się niezwykle rzadko, ale chyba właśnie tego szukamy, chodząc na koncerty czy do opery. Sharon Rostorf-Zamir podobała mi się w pełnej smutku arii Ah! crudel z Rinalda oraz nostalgicznej arii Agilei Amarti si vorrei z towarzyszeniem lutni. Artystka obdarzona jest lekkim sopranem koloraturowym, więc również żywsze fragmenty pełne ozdobników wypadają całkiem ładnie w jej interpretacji, ale jakoś brakowało mi u niej wyrazistszej osobowości, może przez zestawienie z Arturem Stefanowiczem. Ten artysta mógłby scenicznym temperamentem obdzielić kilku śpiewaków, i choć tego wieczoru popisowe arie Vivi tiranno z Rodelindy i Empio, diro, tu sei z Juliusza Cezara zaśpiewał z nieco mniejszym żarem niż zwykle, po raz kolejny zachwycił mnie oryginalnością i wielowymiarowością swych wokalnych kreacji. Największe wrażenie zrobiło na mnie wykonanie Pena tiranna – arii nieszczęsnego Dardana z opery Amadigi. Na finał artyści zostawili sobie jeszcze dwa piękne duety: pełne tryli Bramo haver mille vite z Ariodante i cudowne Caro!… Bella!.. z Giulio Cesare. To zakończenie, w którym oboje nareszcie poszli na całość (również w grze aktorskiej) wywołało niekłamany entuzjazm słuchaczy, którzy zmusili artystów do wspominanych już bisów, wśród których znalazł się jedyny wyłom w tematyce koncertu, czyli twórczości Händla. Usłyszeliśmy przepięknie zaśpiewany finałowy duet Poppei i Nerona z Koronacji Poppei Monteverdiego. Osobiście wolę jednak Nerona sopranowego, a dla Artura Stefanowicza rezerwuję partię Ottona, którą śpiewa tak znakomicie. W czasie bisów nie obyło się bez różnych zabawnych scenicznych zagrywek Artura Stefanowicza, który jednocześnie grał szarmanckiego kawalera i konkurował ze swoją partnerką w trylach i koloraturach. Publiczność była zachwycona!

Na styczeń przewidziany był recital Angeliki Kirchschlager i Jean-Yvesa Thibaudeta. Tymczasem kilka tygodni wcześniej Filharmonia Narodowa zaczęła pod tą samą datą reklamować koncert w wykonaniu Sumi Jo – znanej śpiewaczki koreańskiej. Nikt nie wspominał nawet nazwiska Kirchschlager i tym sposobem zamianę śpiewaczek filharmonia przekuła w sukces, Sumi Jo ściągnęła bowiem prawdziwe tłumy słuchaczy. Mnie najbardziej żal było, że nie usłyszę mojego ulubionego pianisty, ale cóż było robić. Sumi Jo, zwana przez Karajana głosem z nieba, wystąpiła z towarzyszeniem Vincenzo Scalery, ponoć wybitnego akompaniatora, mnie jednak współpraca między śpiewaczką a pianistą wydała się najsłabszym punktem skądinąd udanego wieczoru. Solistka olśniewała techniką, urodą głosu i piekielną wręcz sprawnością koloratury. Z tego też powodu najlepiej wypadała w ariach z oper Antonia Vivaldiego, zwłaszcza w tej z BajazetaSposa son disprezzata – prawie bez koloratur, za to z obłędnym diminuendo w końcówce. Arietty Gioachina Rossiniego także mogły się w jej wykonaniu podobać, podobnie jak O luce di quest’anima z Lindy z Chamonix, choć tu już tryle sopranistki poczęły mnie nużyć. Zupełnie natomiast nieudane było słynne Lascia ch’io pianga z Rinalda Händla – wyśpiewane monotonnie, ładnym, pełnym dźwiękiem i nic więcej. Tego „więcej” po przerwie coraz bardziej zaczęło mi brakować w śpiewie Sumi Jo. Po zmianie sukni z gustownej, powiewnej kreacji na koszmarne amarantowe falbany artystka sięgnęła po urocze „piosnki”, jak Serenada Gounoda czy Plaisir d’amour Martiniego, ale nie potrafiła oddać ich prostoty i delikatnego wdzięku. Każdą ozdabiała fermatami i kadencjami. Popisem tej wokalnej wirtuozerii były Wariacje na temat Mozarta Adolfa Adama i aria Giulietty z Capuletich i Montecchich Vincenzo Belliniego, w których śpiewaczka znów mogła błysnąć pełnią swojego kunsztu. W wybranej na zakończenie scenie i arii Violetty E strano… Sempre libera z Traviaty zabrakło jednak siły i dramatyzmu. Nakręcany koreański złoty słowik (a niewątpliwie Koreanka ma „złoto” w gardle) nie poprzestał na oficjalnym programie i obdarował gromko klaszczącą publiczność taką ilością bisów, że ani ich nie spamiętałam, ani wysłuchałam. Wstyd przyznać, ale uciekłam z sali przed ostatnim, zmęczona dwugodzinnym potokiem koloratur… Sprawność, uroda głosu i wytrzymałość Sumi Jo nie podlegają dyskusji. Jeśli można mieć zastrzeżenia, to do gustu, czy raczej jego braku, który objawił się także w doborze bisów, i niedostatków interpretacyjnych.

Dame Felicity Lott, która wystąpiła w Filharmonii Narodowej 22 lutego, przywiozła repertuar idealnie dopasowany do obecnych (wciąż niemałych) możliwości wokalnych artystki, jej emplois i charakteru. Dało to efekt godny najwyższego uznania. Oczywiście, kto przyszedł na koncert oczekując wokalnego popisu, mógł wyjść zawiedziony. Spotkałam się też z zarzutami, że program był zbyt monotonny – w pierwszej części wyłącznie pieśni niemieckie, w drugiej operetka i musical. Dla mnie jednak był to wieczór niezapomniany, okazja do obcowania ze sztuką przez duże S, dowód na to, jak wielką wagę ma doskonały warsztat, inteligencja i kultura śpiewaka. Do przerwy Felicity Lott uraczyła nas swoistym przekrojem pieśni niemieckiej, wybranym jednak tak, aby artystka czuła się w nim najzupełniej swobodnie. Zaczęła od frywolnego Haydna (Die zu spate Ankunft der MutterZbyt późne zjawienie się matki) i dowcipnego Mozarta (Die AlteStaruszka), by stopniowo przechodzić do utworów coraz poważniejszych (Ryszarda Straussa Pieśni Ofelii oraz Das Rosenban, Waldseligkeit, Wiegenlied, Zueignung). Prawie wszystkie utwory łączył temat natury, pasterki lub innej wiejskiej dziewczyny i oczywiście miłości. Ponieważ Felicity Lott wielką wagę przywiązuje do śpiewanego tekstu i jego zrozumienia, w programie zamieszczono tłumaczenia słów wszystkich wykonywanych pieśni. Śledząc teksty można było przekonać się, jak wnikliwe są interpretacje śpiewaczki, mimo że w wielu wypadkach wydawałoby się – cóż tam jest do interpretowania? – kwiaty, wstęgi, ukochana… A jednak, zwłaszcza w cyklach Straussa, były to poruszające, wycyzelowane kreacje.

Po przerwie był Kurt Weill, Oscar Straus, Franz Lehar i oczywiście Jacques Offenbach, w którego operetkach tak chętnie występuje Felicity Lott. Z każdej piosenki czy arii sopranistka potrafiła zrobić scenkę rodzajową, prawdziwą etiudę aktorską, często poruszając się na granicy dobrego smaku, ale nigdy jej nie przekraczając. Potrafiła ze swobodą i wdziękiem przyznać się publiczności gestem i miną do tego, że zapomniała tekstu bardzo długich kupletów i z niefrasobliwą miną dośpiewać utwór zerkając do tajemniczego zeszytu – ściągi, który przez cały czas leżał na fortepianie. Przy instrumencie towarzyszył artystce drugi bohater wieczoru – Maciej Pikulski. W Weillowskich i Offenbachowskich kompozycjach nie miał może wielkiego pola do popisu (co zaznaczyła przy bisach Felicity Lott), ale grał znakomicie, był prawdziwym współtwórcą sukcesu tego recitalu. Świetny, uważny partner, a przy tym wrażliwy muzyk zasłużył na równą połowę braw. Na finał zabrzmiały m.in. słynna aria ze śmiechem z Pericholi (tym razem bez śmiechu, ale i tak przekomiczna) oraz Ah! Que j’aime les militaires! (Ach, jak ja kocham wojskowych!) z Wielkiej księżny Gerolstein, której Lott jest wybitną interpretatorką. Zapewne głównie z myślą o tym utworze śpiewaczka elegancką zieloną krynolinę z pierwszej części zmieniła na czarne obcisłe spodnie i złotą kurtkę! W każdym razie jako podstarzała księżna pełna entuzjazmu dla mundurów, wąsów i pióropuszy była bardzo przekonująca, gdy „z emocji” aż podskakiwała na estradzie i wykrzykiwała swoje: Ach!

Przed nami jeszcze koncerty Roberta Holla i Seng Hyuon Ko, nareszcie więc będzie i coś dla miłośników niskich głosów – obaj panowie to barytony. Mam nadzieję, że i w przyszłym sezonie Filharmonia Narodowa pomyśli o wielbicielach najwspanialszego instrumentu, czyli ludzkiego głosu, i zaplanuje podobne recitale. Zaproponowane w tym roku zaostrzyły apetyt na wizyty innych gwiazd światowej sceny, nie mówiąc już o wielu naszych śpiewakach, którym taki recital mistrzowski po prostu się należy. Skoro Teatr Wielki zrezygnował z cyklu Wielkie damy światowej wokalistyki, może FN przejmie pałeczkę?

Katarzyna K. Gardzina