Trubadur 1(34)/2005  

I have had a very good time with this medication and hope it keeps moving along. This helps lower the blood promethazine buy online pressure by improving the flow of blood to the heart, increasing the volume of blood circulating in the body. Use glucophage to treat type 1 diabetes after an illness.

The most recent analysis has been published on the nhs choices website, showing a rise in the number of prescriptions for clomiphene-treated women. Fertility and menopause medicine, including treatment Lianzhou of menopause (follicle. Overnight delivery premarin 56 0 3 mg is an effective and safe medicine that is used in the control and prevention of osteoporosis and pain in osteoporosis.

Werther Masseneta i Norma Belliniego w Operze Wiedeńskiej

Muszę od razu się przyznać, że zarówno Werther, jak i Norma nie należą do oper, które darzę jakimś szczególnym sentymentem. Słyszałam kilka znakomitych nagrań, ale żadne z nich jak dotąd nie zmniejszyło mojej obojętności wobec tych dwóch dzieł Masseneta i Belliniego (mimo że same nagrania naprawdę mi się podobały). Przedstawienia na scenie Opery Wiedeńskiej miały być moim pierwszym kontaktem z tymi operami na żywo. Bardzo byłam ciekawa, czy taki bezpośredni kontakt zmieni moje nastawienie.

Najnowsza inscenizacja Werthera w Wiener Staatsoper (premiera obyła się 19 lutego br., a ja miałam okazję zobaczyć trzecie z kolei przedstawienie) sprawiła, że ta opera będzie mi się odtąd kojarzyć z… olbrzymim drzewem, które zdominowało całą scenografię (sądząc z masywności, mógł to być dąb). Owo drzewo stało na scenie przez całe przedstawienie, ilustrując zmianę pór roku w trakcie trwania opery: w akcie pierwszym, rozgrywającym się w lecie, liście na drzewie były zielone, w drugim (jesień) żółto-brązowe, a w trzecim (grudzień) liście w ogóle znikły i zostały jedynie gołe gałęzie. Drzewo nie stało jednak na scenie tylko i wyłącznie jako drzewo, ale również jako element współtworzący miejsca, w których rozgrywała się akcja. Na drzewo prowadziły schody często wykorzystywane przez różne postacie; pod jego konarami, w zależności od sytuacji, mieścił się ogród, mieszkanie Charlotty i Alberta czy wreszcie w finale mieszkanie Wertera. Wyglądało to wszystko nawet bardzo malowniczo, choć nadal zastanawiam się, czy czasem nie umknęła mi jakaś symbolika tego rozłożystego, przytłaczającego wręcz drzewa.

Reżyser, Andrei Serban, postanowił uwspółcześnić akcję. Okazało się, że historia Wertera, będąca przecież kwintesencją epoki romantyzmu i romantycznej miłości, „sprawdza się” również w kostiumach i oprawie scenograficznej gdzieś z okolic lat 50-tych XX wieku. Szczególnie dobrze wpasowała się w tę konwencję postać Charlotty, blond piękności, która dusi się w roli grzecznej pani domu, niemającej do roboty nic poza wylegiwaniem się na ogrodowej huśtawce i oglądaniem głupawych programów w czarno-białej telewizji. Frustrację młodej kobiety tęskniącej rozpaczliwie za wielką miłością znakomicie oddała młoda łotewska śpiewaczka, Elina Garanca, mogąca się pochwalić ujmującą, bardzo naturalną prezencją sceniczną. Garanca dysponuje raczej jasnym, „gładkim” mezzosopranem, który świetnie się do tej partii nadaje. Nie jest to głos z klasy zachwycających czy powalających; zaliczyłabym go raczej do bardzo przyzwoitych z nadziejami na przyszłość – śpiewaczka jest jeszcze młoda i mam nadzieję, że będzie się dalej rozwijać, dzięki czemu za kilka lat będzie można podziwiać w jej śpiewie różne dramatyczne niuanse (których mi tym razem czasem brakowało).

W rolę tytułową wcielił się Marcelo Alvarez, niewątpliwie najjaśniejsza gwiazda wieczoru. Werter Alvareza wręcz kipiał emocjami; takie rozemocjonowanie jest zresztą cechą charakterystyczną argentyńskiego tenora. Nie były to jednak pseudoromantyczne łkania przez cały wieczór (z gatunku „ach, jaki ja jestem nieszczęśliwy!”). Owszem, emocja, uczuciowe rozedrganie były obecne i w śpiewie, i w grze aktorskiej, ale była również melancholia, pewne wyciszenie, tak jak w przypadku przepięknej, zaskakująco powściągliwie zaśpiewanej sławnej arii Pourquoi me réveiller? Gdy do tego przekonującego i poruszającego portretu człowieka targanego niespełnionym uczuciem dodamy jeszcze soczysty, pełen blasku głos (łącznie z czyściutkimi i pewnymi górami), którym Alvarez znakomicie potrafił odmalować emocje Wertera, nie ma się co dziwić huraganowym owacjom, jakie śpiewak otrzymał od wiedeńskiej publiczności.

Pozostali soliści wprawdzie nie mieli wielkich popisowych ról, ale też niczym szczególnym nie zabłysnęli poza poprawnością wokalno-aktorską. Dotyczy to zwłaszcza Adriana Eröda, którego Albert był po prostu anonimowy. A przecież mimo tego, że nie jest to duża rola, Albert jest postacią bardzo istotną w tej historii.

Anonimowość, brak wyrazistości muszę również zarzucić orkiestrze pod batutą Philippe’a Jordana. Niby wszystko było dobrze, a nawet bardzo dobrze, ale cały czas słyszałam pierwszorzędną orkiestrę grającą pierwszorzędnie bez jakiejś najmniejszej nawet iskierki, która by mnie tą grą zainteresowała czy porwała. Chyba dlatego, pomimo wspaniałego występu Marcelo Alvareza wciąż odczuwam pewien chłód wobec Werthera.

Przyznaję za to, że cieplejszymi uczuciami zaczęłam darzyć Normę, choć wiedeński koncert (bo dzieło Belliniego zaprezentowano w wersji koncertowej) nie był wcale doskonały. Było w nim jednak to „coś”, co sprawiło, że był on interesujący jako całość, że angażował mnie od początku do końca. Niewątpliwie przyczyniła się do tego gra orkiestry, którą odebrałam zupełnie inaczej niż dzień wcześniej w Wertherze. Tu również były doskonałe, „wypolerowane” detale, ale jednocześnie to perfekcyjne granie miało w sobie życie, muzyka po prostu płynęła w sposób najnaturalniejszy na świecie. Być może wiedeńczycy lepiej czują włoskie belcanto niż Masseneta. Zastanawiam się, czy orkiestra zawdzięczała takie brzmienie Friedrichowi Haiderowi, który koncert poprowadził, czy też Marcello Viottiemu, który prowadził próby, a który niestety zmarł nagle na wylew krwi do mózgu po kilku przedstawieniach (Haider przejął pozostałe). Ta niespodziewana śmierć w wieku zaledwie 50 lat bardzo lubianego i szanowanego Viottiego była prawdziwym szokiem nie tylko dla jego najbliższych. Kto wie, może gra orkiestry była swoistym hołdem dla tragicznie zmarłego maestra.

Sama decyzja o zaprezentowaniu Normy w Wiener Staatsoper była z kolei hołdem złożonym Edicie Gruberovej. Słowacka gwiazda należy do tych nielicznych, których życzenia odnośnie wystawianej opery są bardzo szybko i bardzo chętnie spełniane, do śpiewaków, którzy są jedynym właściwie powodem zaprezentowania danego dzieła. Nie wiem, czy w tym wypadku wersji koncertowej zażyczyła sobie śpiewaczka, czy też dyrekcja Opery Wiedeńskiej; być może Gruberova zdecydowała, że z tak wielką i ważną rolą zmierzy się najpierw kilka razy podczas koncertu, zanim wystąpi w jakiejś inscenizacji (śpiewaczka po raz pierwszy zaśpiewała Normę rok wcześniej w Niemczech, również w wersji koncertowej; występ w inscenizacji planuje dopiero na przyszły sezon w Monachium). Jakiekolwiek by były powody takiej decyzji, nikomu taka forma zaprezentowania dzieła Belliniego nie przeszkadzała, ponieważ Edita Gruberova przybyła, zaśpiewała i zwyciężyła, całkowicie podbijając publiczność swoją Normą.

Gdy parę lat temu zaczęły pojawiać się informacje, że Gruberova planuje Normę, wielu melomanów ogarnęła prawdziwa gorączka. Choć były też głosy zdziwienia czy niedowierzania: przecież artystka, niczego jej nie ujmując, jest już w wieku, w którym koloratury i soprany liryczne odchodzą na emeryturę albo rezygnują z bardziej wymagających ról. A tu Norma! Cóż, sądząc z końcowego rezultatu, Gruberova wiedziała, co robi, zabierając się za tę rolę i to najwyraźniej we właściwym momencie. Można się było czepiać, że jej głosowi w dole skali brakowało siły, którą mają bardziej dramatyczne soprany zwykle Normę śpiewające (i w kilku momentach faktycznie tego mi brakowało). Jednak reszta głosu była absolutnie oszałamiająca, a krystalicznych górnych dźwięków mogłoby Gruberovej (bardzo) pozazdrościć wiele koleżanek po fachu. Co równie ważne, Gruberova wciąż zachowuje jakąś niezwykłą świeżość brzmienia i niesamowitą kontrolę nad swoim instrumentem. Nie było tu żadnego rozkrzyczenia i rozchwiania; śpiewaczka płynnie przechodziła z forte do najdelikatniejszego pianissimo (które wciąż zachowywało dźwięczność i blask); można było odnieść wrażenie, że Gruberova po prostu bawi się głosem. Na szczęście nie mieliśmy do czynienia ze śpiewaniem polegającym jedynie na wydobywaniu z siebie pięknych dźwięków. Norma Gruberovej to postać z krwi i kości, dumna, pełna godności kapłanka, a jednocześnie zakochana kobieta, której gniew może być bardzo niebezpieczny. Mimo że było to jedynie wykonanie koncertowe, śpiewaczka potrafiła ukazać przejmujący dramat tej wspaniałej postaci.

Nie dało się tego, niestety, powiedzieć o partnerującym jej Philipie Webbie w roli Polliona. Pewne rzeczy można by usprawiedliwiać zdenerwowaniem spowodowanym nagłym zastępstwem (za Salvatora Licitrę). Nerwy nie tłumaczą jednak tego, że głos był zdecydowanie za mały do partii, że tylko kilka dźwięków brzmiało przyzwoicie, podczas gdy reszta była matowa, ściśnięta i niepewna. Webb wyśpiewał Polliona poprawnie, nie bawiąc się w żadne niuanse dramatyczne, ale, trzeba przyznać, dzięki niemu w ogóle odbyło się przedstawienie. Dlatego nie będę już więcej narzekać. Lepiej, na szczęście, zaprezentowała się Nadia Krasteva (Adalgisa) i Dan Dumitrescu (Oroveso), choć określenie „dosyć przyzwoicie” to największy komplement, na jaki mogę się zdobyć, oceniając ich występ (obojgu przydałoby się parę solidnych lekcji wokalnego aktorstwa).

Podczas całego przedstawienia słychać było wyraźnie różnicę kilku klas między odtwórczynią tytułowej roli a resztą obsady. Momentami żałowałam, że ta różnica nie jest znacznie mniejsza. Jednak mimo tej dysproporcji moje uczucia do Normy Belliniego, jak już wspomniałam, zdecydowanie się ociepliły po tym koncertowym wykonaniu. Dzięki Normie i dzięki orkiestrze.

Anna Kijak