Trubadur 2(35)/2005  

I have never had a similar experience, but i do want to get to know my medicine better, so i thought that i would give it a try. Patients treated with clopidogrel were analyzed in the clopidogrel group Funza can i get paxlovid over the counter and those treated with cilostazol were analyzed in the cilostazol group. The minocycline pill’s acne-reducing claims are based on the following study:

It works by stopping the growth of these bacteria and viruses. Viagra is indicated by the side effects as a preise für potenzmittel cure for the symptoms of erectile dysfunction that you might get when you do not do. There are thousands of prescription drugs that contain tetracyclines or that act on their protein targets.

I Festiwal Pieśni Europejskiej

W maju świętowaliśmy pierwszą rocznicę wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. W Warszawskiej Operze Kameralnej była to okazja do zamknięcia rocznego cyklu prezentacji muzyki krajów Zjednoczonej Europy (patrz Trubadur nr 1 (34)), dla Filharmonii im. Traugutta od 5 lat organizującej letnie festiwale pieśni stało się to pretekstem do powołania do życia nowego festiwalu. W budynku Podchorążówki w warszawskich Łazienkach zagościła pieśń europejska i to pojęta dość szeroko, bo prócz liryki wokalnej takich państw jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania w programie pojawiły się koncerty poświęcone pieśni rosyjskiej i ukraińskiej. Do udziału w prezentacjach zaproszono zarówno polskich wybitnych interpretatorów twórczości pieśniarskiej, jak i zagranicznych gości oraz młodych wykonawców. Przegląd okazał się frapujący i fascynujący, w większości także prezentujący bardzo wysoki poziom wykonawczy. Niestety nie udało mi się być na wszystkich koncertach (soboty i niedziele o godz. 13), dlatego mogę podzielić się refleksjami na temat tylko niektórych prezentacji.

Rozpoczęto koncertem pieśni rosyjskich w wykonaniu Jadwigi Rappé, Urszuli Kryger i Jerzego Knetiga. Kolejna była pieśń francuska, która nie mogła znaleźć lepszego ambasadora niż znakomita mezzosopranistka Anna Radziejewska. U tej artystki kluczem do interpretacji (niezwykle przemyślanej, pełnej spokoju i oddechu) jest jej własna wrażliwość na słowo, frazę i nastrój utworu. Jak sama mówi, bardzo lubi wykonywać cykle pieśniarskie, co też zaproponowała podczas majowego recitalu. W programie znalazły się utwory Hectora Berlioza opatrzone wspólnym tytułem Les Nuits d’ete (Letnie noce) do słów Theophile’a Gautiera, Fetes galantes (I) Claude’a Debussy’ego do wierszy Paula Varlaine’a, Pięć melodii z Wenecji Gabriela Faure także do słów Varlaine’a oraz dwie pieśni Henri Duparca. Jeśli można by mieć jakiekolwiek uwagi do tego koncertu, to jedynie natury drugorzędnej. Program jako całość wypadł odrobinę zbyt monotonnie mimo bogactwa środków wyrazu, jakich użyły wykonawczynie (na fortepianie Annie Radziejewskiej towarzyszyła Katarzyna Jankowska). Najpełniejszą siłę ekspresji śpiewaczka osiągnęła w pieśniach Faurego i Duparca (L’invitation au voyage i Chanson triste), całość pełna była powstrzymywanego żaru, smutku i nostalgii. Mimo to recital nie osiągnął moim zdaniem takiej temperatury, jakiej wielokrotnie doświadczyłam podczas innych koncertów Anny Radziejewskiej. Powód leżał chyba w tym, że przed koncertem dyrektorzy Festiwalu Krzysztof Kur i Ryszard Cieśla poinformowali publiczność, że artystka dzień wcześniej wróciła z Antwerpii, gdzie w nagłym zastępstwie śpiewała Rinalda w operze Haendla i że zaraz po koncercie musi jechać na lotnisko, gdzie czeka na nią specjalny samolot, który zawiezie ją z powrotem do Antwerpii na jeszcze jedno przedstawienie Rinalda. Miałam wrażenie, że słuchacze w miarę upływu czasu coraz bardziej nerwowo spoglądali na zegarki, martwiąc się czy artystka zdąży… Stąd chyba jakiś odczuwalny brak skupienia podczas tego skądinąd pięknego koncertu.

Włochy jako ojczyzna opery są aż nazbyt dobrze znane miłośnikom śpiewu. Nie mniej jednak słynne są pieśni włoskie (a głównie neapolitańskie), które co prawda mają inny ciężar gatunkowy niż np. pieśni niemieckie czy francuskie, ale w dobrym wykonaniu radują ucho melomana. Niestety, koncert poświęcony pieśni włoskiej (od De Curtisa, Di Capui i Bixio po Rossiniego i Leoncavalla) okazał się chybiony poprzez wyjątkową niedyspozycję wykonawcy – Adama Zdunikowskiego. W piano jego głos brzmiał jeszcze znośnie, choć był bardzo matowy, jednak kiedy śpiewak wkraczał na niebezpieczny grunt wyższego rejestru, a jeszcze w forte – cóż, nie da się ukryć, że kończyło się to tak zwanym „kogutem”. Zastanawiam się tylko, czemu wokalista nie zrezygnował w takiej sytuacji z choćby połowy, dodawanych przecież tylko zwyczajowo, wysokich C i innych ozdobników i nie zaśpiewał tych pieśni jak… pieśni, zamiast silić się na koncert „trzech tenorów” w jednej osobie. Do obranej przez śpiewaka maniery dostosowała się Ella Susmanek mocno uderzając w klawisze… Dlatego pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia na szczegóły tego koncertu i przejść do kolejnego.

Był nim recital Marty Boberskiej złożony z pieśni i piosnek (dumek) ukraińskich. Dotąd miałam okazję słuchać tych utworów wyłącznie w wykonaniu Olgi Pasiecznik (na żywo i z płyty). Marta Boberska z towarzyszeniem Natalii Rewakowicz, która zagrała także dwa utwory na fortepian solo, wypadła w tym repertuarze wdzięcznie i bezpretensjonalnie. Może chwilami można by jeszcze wzbogacić interpretację i troszkę subtelniej poprowadzić głos, ale w całości koncert okazał się niezwykle udany. Artystka obdarzona nie tylko pięknym, dźwięcznym i „strzelistym” głosem, ale także urodą i temperamentem, z wdziękiem poruszała się między nostalgiczną nutą dźwięczącą w kompozycjach Jakiwa Stepowowo i Stanisława Ludkiewycza, a wesołymi „przyśpiewkami” Mykoły Łysenki i pieśniami ludowymi w opracowaniu na głos z fortepianem. Całkiem ładnymi utworami okazały się też Preludium Des-dur op. 4, nr 1 Lewko Rewuckiego i Preludium Fis-dur Op. 1, nr 2 Wasyla Barwińskiego w wykonaniu Natalii Rewakowicz.

Pieśni niemieckie miała, zgodnie z programem festiwalu, zaprezentować Anna Lubańska. Kilka dni przed występem poinformowała jednak organizatorów o swej niedyspozycji. Na zastępstwo udało się zaprosić Urszulę Kryger, która wraz z pianistką Katarzyną Jankowską dała mistrzowski recital złożony z utworów Roberta Schumanna, Johanesa Brahmsa i Ryszarda Straussa. Na godzinę z okładem artystka objęła w niepodzielne władanie uwagę i wrażliwość słuchaczy. Każda fraza, każdy zwrot znajdowały doskonałe podkreślenie i zobrazowanie w głosie, intonacji, a nawet mimice śpiewaczki! Od nostalgicznego i słodkiego Schumanna Urszula Kryger prowadziła nas do eleganckiego Brahmsa, by na koniec podbić całkowicie publiczność całą paletą barw i nastrojów w pieśniach Straussa. Wokalistka wykonała kolejno: Schumannowski cykl Frauenliebe und Leben (Życie i miłość kobiety), sześć pieśni Brahmsa z opusów 63, 43, 57, 101 i 105 oraz Die Nacht, Schlagende, Staenchen, Befreit i Caecilie Straussa. Te ostatnie były chyba najznakomitszą ozdobą tego wyjątkowego, choć przecież tak nagle przygotowanego koncertu. Nie po raz pierwszy okazało się, że często sytuacja nietypowa sprzyja prawdziwie artystycznej kreacji, bo choć niejednokrotnie podziwiałam i zachwycałam się Urszulą Kryger w tym repertuarze, to łazienkowski recital wywarł na mnie szczególne wrażenie.

Nie lada gratką był też dzień z pieśnią angielską w wykonaniu… Amerykanina Roberta Crowe, swego czasu występującego gościnnie w WOK (czytaj Trubadur nr 3 (20) z 2001 r.) i w innych salach koncertowych Warszawy. Teraz ten uzdolniony sopranista wystąpił wraz z pianistką Ewą Pelwecką z bardzo ciekawym i niezbyt u nas znanym repertuarem. Nie dość, że recital był bardzo ciekawy, to i program obfity – dość powiedzieć, że jako jedyny ze wszystkich festiwalowych koncertów podzielony został na dwie części. Delikatny, ale dojrzalszy niż przed pięcioma laty głos Roberta Crowe potrzebował dwóch początkowych pieśni na rozśpiewanie się, potem już brzmiał naprawdę pięknie. Nie jest to sopran o wyjątkowo czystym czy bogatym brzmieniu, raczej można go określić jako nieco „charakterystyczny”. Jako taki doskonale pasował do wykonywanego repertuaru. Były to kolejno trzy pieśni Rogera Quiltera, The Water Mill Ralpha Vaughna Williamsa, Three Björnson Songs Fredericka Deliusa, siedem utworów Petera Warlocka, a po przerwie siedem pieśni Herberta Howellsa (w tym Cztery pieśni dla Doroty) i wreszcie Canticle II „Abraham and Isaac” Benjamina Brittena. W tym ostatnim utworze w postać Abrahama wcielił się utalentowany młody tenor Aleksander Kunach, który okazał się godnym partnerem amerykańskiego śpiewaka nie tylko w momentach solowych i duetach, ale przede wszystkim w chwilach, gdy sopran i tenor mają według założenia kompozytora tworzyć razem jeden „Boski głos”. Koncert Roberta Crowe pozostawił po sobie niezapomnianie wrażenie skupienia, dopracowania detalu muzycznej i słownej narracji. Co prawda nadal w śpiewie sopranisty można doszukać się swoistego braku swobody, jakby śpiewak wydobywał najwyższe dźwięki (zwłaszcza w piano) z bardzo ściśniętego gardła na sposób falsecistów. Brakuje też większej kontroli nad przejściami między rejestrami w forte, co powoduje, że w górze głos nagle wybucha w bardzo nieprzyjemny sposób, choć zyskuje moc i głębię. Sopran Amerykanina chyba jeszcze się wyostrzył, w stosunku do jego występów na Festiwalu Mozartowskim. Widać wyraźnie, że twórczość Wolfganga Amadeusza zupełnie by mu teraz nie pasowała, natomiast jest on doskonałym wykonawcą i interpretatorem muzyki współczesnej, no i dzieł Benjamina Brittena (od dawna z powodzeniem wykonuje partię Oberona w Śnie nocy letniej tego kompozytora).

Żałuję niezmiernie, że wyjazd z Warszawy uniemożliwił mi wysłuchanie dwóch bardzo ciekawych koncertów zamykających festiwal – pieśni maltańskiej i norweskiej, ale i tak inicjatywa Filharmonii im. Traugutta dała mi wiele przyjemności i wiedzy o różnorodności twórczości pieśniarskiej na obszarze Europy.

Katarzyna K. Gardzina