Trubadur 2(35)/2005  

The online cheap doxycycline acne drugs available in usa with no prescription is one step away from your own personal drug store. The doctor said that i should now take tadalafil abz 20 mg preis clomid daily. If you are a man or a woman, you might want to consult with your doctor to decide if you would be safe taking this medicine while pregnant or nursing.

If you are concerned, you should keep a file of all the medication you use in your system and keep it with evidence that you have enough. All other information listed above was obtained from the patient or https://rovetechnologies.com/94765-ivermectin-4561/ their medical notes. It is also used in the treatment of skin infections caused by staphylococci and streptococci (including pyorrhoea and impetigo).

Kandyd na polskich dróżkach

Tomasz Konina, reżyser Kandyda, operetki Leonarda Bernsteina zaprezentowanej po raz pierwszy w Polsce przez Teatr Wielki w Łodzi, zabrał widzów w ekstremalną podróż śladami Wolterowskiego bohatera. Mimo dbałości organizatora o atrakcyjność programu, wycieczka okazała się bardzo nużąca.

Trzeba jednak przyznać, że broadwayowsko-operetkowo-voltairowska mieszanka, jaką jest dzieło Bernsteina, sprowokowała Koninę do wielu, a nawet zbyt wielu, oryginalnych pomysłów. Kolejnym odmianom losu prostaczka Kandyda, wierzącego, że żyje na najlepszym ze światów, towarzyszy tłumek turystów, w który przedzierzgnął się chór Teatru Wielkiego. Kierownik wycieczki to postać tak mistrzowsko poprowadzona, że często odwraca skutecznie uwagę od głównych bohaterów. Przemysław Rezner jest do bólu prawdziwy i niesamowicie komiczny, gdy na brzeżku sceny, znudzony i obojętny, zajada jajka na twardo czy pije herbatkę z termosu, a jego wycieczka emocjonuje się właśnie egzekucją. Szkoda, że wątek „turystyczny”, przez większość spektaklu wydający się być przewodnim, rozpływa się gdzieś w ostatnich scenach, ustępując filozofującemu finałowi z zupełnie z innej bajki.

Tomasz Jedz w roli tytułowej pokazał całkiem spory talent do śpiewania musicalowego. Choć momentami wyraźnie miał kłopoty z górnymi dźwiękami, zwłaszcza w songu z I aktu, to jednak bardzo dobrze poradził sobie z resztą partii. Gorzej było z kreacją aktorską, lecz tutaj chyba należy mieć pretensje do reżysera o niedostateczne wyodrębnienie tej postaci z tłumu innych. Świetne role stworzyły natomiast Dorota Wójcik jako Kunegunda i Jolanta Gzella (Staruszka). Wójcik czarowała koloraturą i czystym, dźwięcznym głosem, Gzella natomiast porywająco wcieliła się w rolę podstarzałej kobiety lekkich obyczajów, równie dobrze radząc sobie wokalnie, jak i aktorsko. Słabiej zaprezentował się natomiast Andrzej Kostrzewski, którego filozof Pangloss wypadł dość blado. Z wielu pozostałych ról należy wspomnieć o wspaniałym aktorsko Gubernatorze Ireneusza Jakubowskiego, któremu nie zaszkodziły nawet małe uchybienia głosowe.

Od strony inscenizacyjnej łódzki Kandyd jest bardzo atrakcyjny. Uruchomiono zapadnie, wózki sceniczne, wybudowano wieżę, z której sopranistka śle nam swe koloratury. Co prawda za tę chwiejną konstrukcję reżyser (i autor scenografii) będzie się zapewne smażył w jakimś „sopranowym” piekle. Śpiewać na czymś takim? – okropność! Generalnie scenografia nie była zbytnio urodziwa (zwłaszcza tawerna w Kadyksie emanowała wprost kiczem i brzydotą – być może celowo). Za to jak rzadko podobało nam się wykorzystanie nielicznych projekcji: parku, falującego morza itd. Myślę, że gdyby zdecydowano się na oczyszczenie sceny z takich ozdobników, jak różne zbędne, nie odgrywające żadnej roli rekwizyty czy cudeńka wyświetlane w scenie balu w Buenos Aires (dyskoteka), wyszłoby to na dobre spójności i przejrzystości tego niezmiernie skomplikowanego fabularnie i inscenizacyjnie spektaklu. Duże brawo należy się jednak za kończący I akt obraz bohaterów płynących do Nowego Świata. To przykład jak świetnie sprawdza się w teatrze prostota środków.

Przez większość spektaklu scenę zaludniają groteskowe postaci, które z biegiem przedstawienia stają się coraz bardziej współczesne, bliskie nam, a jednocześnie coraz mniej interesujące. Widz gubi się i w przygodach Kandyda, i w tym, kto jest kim, a bałagan stylistyczny w kostiumach projektu Magdy Wójcickiej nie ułatwia percepcji całości. Kostiumy owe nie dość, że niewiele mają wspólnego z treścią musicalu, to jeszcze są po prostu brzydkie. Dziwaczne połączenia kolorystyczne i stylistyczne wprowadzają chaos na scenie, a obcisłe damskie kostiumy, więcej odsłaniające niż zasłaniające (zaiste paniom należy się podziw za założenie czegoś takiego!), o ile sprawdzają się jeszcze w przypadku wyzywającej Staruszki, u „cnotliwej” Kunegundy są po prostu niesmaczne. A pstrokate, różnorodne ubrania uczestników wycieczki, choć dobrze obrazują grupę ludzi zebranych na wspólną wyprawę, równie skutecznie maskują głównych bohaterów. Na tym tle ubrany w szarozielony strój Kandyd jest często wręcz niezauważalny. Żal też, że reżyser nie zaufał bardziej musicalowej lekkości muzyki Bernsteina pięknie wykonanej przez orkiestrę pod batutą Tadeusza Kozłowskiego i nie utanecznił bardziej swego spektaklu (choreografia Sławomir Woźniak i Anna Krzyśków). Najciekawsza okazała się choreografia walca w I akcie, ale z drugiej strony była ona, jak na nasz gust, zbyt „baletowa”, zaprzepaszczając tym samym efekt jaki miało chyba dać przemieszanie „żywych” par tancerzy z podwieszonymi w powietrzu manekinami w takich samych kostiumach. Tancerze i tancerki wykonujący arabeski i podnoszenia odbijali się zbytnio od wirujących „sztucznych par” i nie tworzyli złudzenia, że jednolity taniec odbywa się w całej przestrzeni sceny. Ładne za to były tańce hiszpańskie w Kadyksie i najbardziej chyba musicalowe (w stylu choreografii Robbinsa z West Side Story) zbiorowe pląsy w Buenos Aires.

Tekst libretta przełożył Bartosz Wierzbięta, zbliżając go niebezpiecznie do współczesnej gwary „rynsztokowej”. Dlatego mimo całego barwnego kostiumu ten Kandyd jest bardzo nasz, polski i dzisiejszy. Tylko czy tego żądamy od musicalo-operetki?

Katarzyna K. Gardzina, Anna Wojtyś