Trubadur 2(35)/2005  

It is important to note that you have to take the medication for at least 90 days for the effects to begin to occur, and it has been recommended that you should take it for at least 6 months to begin to see positive results. In ayurveda the herb Qinā is also used to improve sleep. But when you read up on the different companies that sell generic clomid online, you'll be able to find a brand with.

It accentuates everything i love about myself and my body". Amoxicillin Palamós is available in many forms in the market. If you are on a medication that needs to have a periodic review of dosages (the way many prescription drugs do), you must carry that medication with you all the time to avoid having to re-take it.

Szpilki w plecaku
czyli Łucja z Lammermoor w Krakowie

Ten majowy poniedziałek zdecydowałyśmy poświęcić operze. Dosłownie „poświęcić”, bo trzeba było wziąć urlop, wsiąść w pociąg i przejechać spory kawałek Polski, by wreszcie trafić do Krakowa. Kraków nie ma co prawda jeszcze teatru operowego, ale ma operę, która co i raz proponuje melomanom ciekawe pozycje repertuarowe. Przykładem takiego tytułu jest niewątpliwie Łucja z Lammermoor Gaetano Donizettiego, choć przyznamy się od razu, że bezpośrednim powodem naszej operowej wycieczki do grodu Kraka był tym razem występ jednego tylko śpiewaka – Mariusza Kwietnia. Była to bowiem wymarzona okazja do wręczenia soliście nagrody im. Andrzeja Hiolskiego za sezon 2001/2002, przyznanej mu za rolę Oniegina w operze Czajkowskiego na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej.

Skoro już miałyśmy dzień wolny, postanowiłyśmy cały spędzić w Krakowie, co jednak wymagało wyszukanej logistyki, a to z powodu pierwszych w tym roku upałów. Na wieczór w operze, połączony z uroczystym wręczeniem nagrody, przeznaczyłyśmy tradycyjne „operowe” mundurki złożone z czarnych spodni i marynarek, nie sposób było jednak spacerować tak cały dzień po Krakowie. Stąd w naszych plecakach znalazły się liczne elementy wieczorowej garderoby, w tym szykowne, ale niezbyt wygodne na długie spacery szpilki.

Po całodziennym zwiedzaniu Krakowa (czyli odwiedzeniu wszystkich żelaznych punktów turystycznego programu oraz antykwariatów i sklepów muzycznych), „zmieniłyśmy skórę”, aby w spokoju móc się oddać kontemplowaniu spektaklu. Był to jednak spokój pozorny, czekało nas bowiem wręczenie nagrody, które miało się odbyć po zakończeniu przedstawienia na scenie Teatru im. Słowackiego. Wiążąca się z tym trema i masa drobiazgowych przygotowań (kto którędy wchodzi, jak wychodzi, co wręcza, czy mówi coś przez mikrofon czy nie, etc.) odebrały nam skutecznie część zdolności koncentracji. Jednak i ta pozostała część wystarczyła, by docenić urodę krakowskiej Łucji. Przede wszystkim wykonawcy: Joanna Woś w partii tytułowej i Mariusz Kwiecień jako lord Henryk Ashton. Ta dwójka wiodła prym w całym przedstawieniu, wybitnie pozostawiając w tyle resztę protagonistów, chór i orkiestrę. Tylko oni dwoje zasługiwali tego wieczora na miano artystów przez duże A. Szkoda, że nie dane było Adamowi Zdunikowskiemu, kreującemu w spektaklu rolę Edgara Ravenswooda dołączyć do „wielkiej dwójki”. Niestety, tenor był wyjątkowo nie przy głosie, wypada chyba podziękować mu gorąco, że w ogóle wyszedł na scenę i przedstawienie mogło się odbyć. Ale też nie sposób było nie zauważyć, że mimo niedyspozycji w średnicy i w piano głos nie odmawiał mu posłuszeństwa, więc najlepiej wypadła ostatnia aria Tombe degl’avi miei. Był też przekonujący scenicznie i dobrze partnerował pozostałym solistom.

Całą uwagę na szczęście koncentrowali na sobie Joanna Woś i Mariusz Kwiecień. Sopranistka ze sceny na scenę coraz pewniejsza, i w związku z tym coraz bardziej zachwycająca wokalnie, budowała wspaniałą, udramatyzowaną postać rodem z XIX-wiecznego teatru. Nie jest to bynajmniej zarzut – cała kreacja Joanny Woś doskonale pasowała do dzieła, jego inscenizacji i wreszcie do nastroju tego wieczoru. Na widowni „prawie cały Kraków”, w lożach wyjątkowe toalety, na parterze nobliwe towarzystwo, w szatniach kosze kwiatów dla artystów, a na scenie ukłony po każdym zapadnięciu kurtyny. Pełnię swych wokalnych i aktorskich możliwości Woś zaprezentowała w wielkiej scenie obłędu Łucji. Była porywająca – szklana koloratura wyśpiewywana z nieobecnym wzrokiem! Trzeba było to widzieć i słyszeć!

Dla Mariusza Kwietnia gościnny występ w Łucji z Lammermoor był jednocześnie debiutem na krakowskiej scenie – pierwszym występem w operze w rodzinnym mieście. Nie zdziwiłyby nas więc „nadprogramowe” emocje towarzyszące śpiewakowi (zwłaszcza że jego występ szumnie reklamowano jako światowej sławy barytona, solisty MET, itd.). Wszyscy przyszli więc „na Kwietnia”. Wydaje nam się, że ta sytuacja podziała na śpiewaka nawet odrobinę zbyt dopingująco: w pierwszej scenie zbyt „zaszalał” z wolumenem, jakby nie potrafiąc dostosować siły i dynamiki głosu do niedużej przecież sali Teatru Słowackiego. Ale ten mankament szybko został zniwelowany. W kolejnych scenach młody baryton urzekał zarówno barwą soczystego, jeszcze bardziej niż ostatnio (kiedy słyszałyśmy go na żywo) „męskiego” głosu, jak i znakomitym aktorstwem. Gdyby nie ów przeszarżowany początek byłybyśmy zachwycone – ale i tak słuchanie Mariusza Kwietnia w Krakowie było prawdziwą przyjemnością. Zważywszy na niezwykłość wieczoru, drobne uchybienia i jedną wpadkę tekstową (czyżby rzecz charakterystyczna dla Kwietnia? – bo nawet on sam mówił o zapominaniu tekstu w niedawnym wywiadzie dla Vivy) można mu darować. Duety Joanny Woś i tego śpiewaka to były te momenty, dla których na pewno warto było przyjechać do Krakowa.

Pozostali wykonawcy małych ról drugoplanowych spisali się przeciętnie, ale nie razili ucha, poza jednym wyjątkiem – Tomasz Jedz w roli Artura Bucklawa śpiewał okropnie, głosem brzydkim, zduszonym, zupełnie nie swoim. Chór był w miarę precyzyjny i dobrze spełniał swoje zadania, choć proporcje między głosami chwilami ulegały zachwianiu. Orkiestra pod batutą Andrzeja Straszyńskiego akompaniowała śpiewakom bez specjalnego wyrafinowania. Szczęściem słuchając „dwójki wielkich”, można było sobie pozwolić na luksus niezwracania uwagi na orkiestrę…

Po raz pierwszy oglądałyśmy krakowską inscenizację autorstwa Laco Adamika. Jest ona umiarkowanie tradycyjna w pozytywnym tego słowa znaczeniu: w przestrzeni dość umownej, której cechą charakterystyczną są złomy skalne w każdym z aktów inaczej umiejscowione, rozgrywa się dramat trojga bohaterów – poprowadzony czytelnie i bez udziwnień. Jedynym takim „cudactwem” jest pomysł, aby chór zamienić w coś w rodzaju grupy aktorów tworzących „żywe obrazy”. Po początkowych scenach, kiedy grupy mężczyzn zamierały w bezruchu z cudacznie ustawionymi pikami w rękach, maniera ta zaczęła nas coraz bardziej drażnić. Szczytem było upozowywanie „dam dworu” czy też „balowych gości” w scenie obłędu, gdzie ich egzaltowane gesty i miny silnie kontrastowały z żywym, pełnym uduchowienia aktorstwem scenicznej Łucji. Całości dopełniały na szczęście bardzo piękne i bogate historyczne kostiumy (Barbara Kędzierska, także autorka scenografii) i ważne dla przebiegu akcji elementy scenograficzne, jak grobowiec rodziny Ravenswood i źródło, przy którym popełnia samobójstwo Edgar.

***

Po pierwszym opadnięciu kurtyny nastąpiła niezwykle miła chwila – wręczenie nagrody Mariuszowi Kwietniowi. Kiedy tylko zaczęły się oklaski, pobiegłyśmy za kulisy, gdzie jedna z nas – Katarzyna Walkowska wręczająca medal jako sekretarz IV edycji Nagrody – otrzymała mikrofon i dała krok z bezpiecznych kulis w przepastną czeluść jasno oświetlonej sceny przed gorąco oklaskującą artystów widownię, aby powiedzieć kilka słów na temat nagrody. Katarzyna Walkowska z przyjemnością wręczyła nagrodę, a druga z autorek tej recenzji – Katarzyna Gardzina – kwiaty, co możecie zobaczyć uwiecznione na zamieszczonym w Trubadurze zdjęciu. Niestety, po spektaklu nie miałyśmy okazji pogratulować laureatowi, gdyż korzystając z uprzejmości pana Juliusza Multarzyńskiego wróciłyśmy z nim do Warszawy. Mamy jednak nadzieję, że nadarzy się jeszcze okazja, gdy Mariusz Kwiecień wystąpi ponownie w Krakowie lub w Warszawie.

Katarzyna K. Gardzina, Katarzyna Walkowska