Trubadur 2(35)/2005  

You could save up to 50% on a medication if you have a high enough out-of-pocket cost. A man walks out of a pharmacy in montreal with his prescription for cialis generico 50 mg the birth-control pills. Not only is it possible to take the time to understand what your weight can be and what your bmi is, you can set the goal of your weight loss program and monitor your progress.

Mox 500 is a combination of mox and a drug, used to treat colds, flu and allergies. The drug was Marrero farmacia 24h cialis a combination of spironolactone and the estrogen 17beta-estradiol, which were given orally, as an estrogen. I like to use the online prescription service where i can have my prescription filled at any of the pharmacies in my vicinity.

Napój miłosny w Barcelonie

Niekończące się sceny zespołowe, piękne melodie, powszechnie znany tenorowy przebój Una furtiva lagrima i prosta, uniwersalna historia z morałem – wszystko to sprawia, że Napój miłosny Donizettiego jest jedną z najpopularniejszych oper, wystawianą na scenach kameralnych i w dużych salach, w przedstawieniach z profesjonalistami i spektaklach studenckich. Muzyka niewątpliwie pozwala się śpiewakowi wyśpiewać (prawie każda z postaci jest niemal cały czas obecna na scenie), a treść, pomimo elementów komicznych, chwilami jest bardzo poważna i skłania do refleksji. Historia nie jest osadzona właściwie w konkretnej epoce (to po prostu współczesność kompozytora). Bohaterka najpierw nie chce (lub udaje, że nie chce) miłości bohatera, potem – gdy z biedaka staje się on bogaczem – nagle zaczyna go kochać. Ale tę tak niby prostą opowieść również można odczytać na przeróżne sposoby.

Z jednej strony, spektakl w słynnym barcelońskim Liceu jest przedstawieniem bardzo tradycyjnym. Akcja przeniesiona jest w czasy włoskiego neorealizmu (właściwie nie wiadomo, czy są to lata 20. 30, czy 60. XX wieku – momentami scenografia i kostiumy kojarzą się nieodparcie z epoką Mussoliniego): oglądamy podwórko starej, włoskiej kamienicy, na którym rozgrywa się akcja wszystkich wydarzeń. Nieruchoma dekoracja i inscenizacja bez fajerwerków pomaga w pełni rozkoszować się muzyką. Bardzo dobrym pomysłem, pomimo statyczności i braku widowiskowości, było uwspółcześnienie akcji – oglądamy po prostu innego rodzaju folklor – zamiast dawnej wsi oglądamy włoskie (czy też europejskie) obrazki z życia prowincjonalnego, sennego miasteczka. Dulcamara nie przyjeżdża powozem, lecz na motorze. Inscenizacja bynajmniej nie przeszkadza w odbiorze dzieła, choć podwórko kamienicy jest klasycznym budynkiem „ze studnią”, zamkniętą, betonową przestrzenią, a to piękno bywa zawsze bardzo dyskusyjne. Jednak tym bardziej możemy zrozumieć wahania i perypetie bohaterów, że są oni niejako uwięzieni we własnym świecie. Dość zabawnie rozwiązano początek II aktu – przy podniesionej kurtynie, przy dźwiękach patefonu mieszkańcy przygotowują przyjęcie – nakrywają stół, przynoszą krzesła, dzieci bawią się i wygłupiają… Współczesna muzyka cichnie i znów rozlega się dzieło Donizettiego.

Przy takim podejściu trudno jest mówić o reżyserii czy skomplikowanych zadaniach aktorskich – aktorzy wychodzą, śpiewają, obejmują się, ale jak się wydaje – są przede wszystkim sobą. Na barceloński Napój miłosny nikt nie przychodzi dla inscenizacji, lecz na popis wokalny. W samym tylko sezonie 2004/2005 Napój miłosny zaprezentowano 20 razy, w partię Adiny wcielały się: Mariella Devia, Angela Gheorghiu, Maria Bayo, Elisabeth Futral, Nemorinem byli: Raul Gimenez, Joseph Calleja, Rolando Villazon czy Giuseppe Fillianotti. Tak na marginesie, gdy się przegląda repertuar opery w Barcelonie, można popaść w depresję – śpiewają tam prawie wszyscy! W jednym tylko sezonie można usłyszeć Alessandrę Marc, Anne Schwanewilms, Annę Netrebko, Magdalenę Kożenę, Ewę Podleś, Juana Diego Floreza, Vesselinę Kassarovą, Placida Dominga, Matti Salminena, Violetę Urmanę, by wymienić tylko te najbardziej znane nazwiska. Repertuar też jest taki, że tylko pozazdrościć – kilka wielkich produkcji operowych w sezonie przygotowywanych przez najwybitniejszych dyrygentów i reżyserów. Po prostu wielki świat i wielka sztuka. Obok Covent Garden, Met, scen Berlina, Paryża czy Madrytu, Barcelona jest jedną z najbardziej atrakcyjnych scen świata. Zresztą miasto oferuje także wiele innych atrakcji o każdej porze dnia i nocy. Opera położona jest przy samej Ramblas, głównym deptaku Barcelony, który jeszcze o czwartej nad ranem tętni życiem.

W oglądanym przeze mnie spektaklu partię Nemorina kreował Joseph Calleja – gwiazda wytwórni Decca, popularny od pewnego czasu tenor liryczny. Piękna i wzruszająca barwa nośnego i wspaniale brzmiącego głosu artysty, niezwykle muzykalnego i nie mającego żadnych problemów z wyśpiewaniem koloratur, odrobinę jednak drażniła, gdy Calleja wpadał w brzmienie Enrica Carusa. Jego śpiew brzmiał wtedy odrobinę w starym stylu, jakby głos dochodził ze starej płyty patefonowej – nienaturalnie i manierycznie. Szkoda, że artysta nie jest całkowicie świadomy swoich możliwości i stylizuje się na tenora z innej epoki. Tak czy inaczej – śpiewał brawurowo i wspaniale. Nieporozumieniem natomiast okazał się występ Marioli Cantarero w głównej roli kobiecej. Jej popis był przejaskrawiony, a miejscami wręcz wynaturzony, zarówno pod względem aktorskim, jak i wokalnym. Jej sopran jest już rozchwiany, nieprzyjemny i ostry w brzmieniu, lekko jakby gdaczący. Bardzo dobry był Dulcamara w wykonaniu Simona Orfili, pełen udawanego dostojeństwa, ale także humoru. Lekka trema zjadła natomiast Christophera Schaldenbranda, przystojnego Belcore – głos jego był miejscami niesłyszalny, miejscami także trochę się załamywał. Dla mnie rewelacją okazała się natomiast Khibla Gerzmava w niewielkiej partii Giannetty, w swojej arii zaprezentowała piękno mezzosopranowego głosu, muzykalność i ogromną wrażliwość. Orkiestra pod dyrekcją Josepa Caballé była bardzo przyzwoita, grała równo, z wdziękiem, z dbałością o prawidłową intonację i równowagę dynamiczną.

Przedstawienie Napoju miłosnego nie było oczywiście wielką rewelacją, nie było to przedstawienie, które pamiętać się będzie przez całe życie. Pomimo lepszych i słabszych momentów był to jednak spektakl na niezwykle przyzwoitym poziomie pod każdym względem. A przecież oglądałem przedstawienie szeregowe, n-te z kolei, a nie żadną wielką galę. Byłem więc świadkiem tak zwanej operowej codzienności, która najlepiej świadczy o wielkości teatru i jego znaczeniu. Tej codzienności, której nie udało się, jeśli idzie o poziom występujących śpiewaków, wprowadzić w Warszawie…

Tomasz Pasternak