Trubadur 2(35)/2005  

You are encouraged to report negative side effects of this drug to the fda. The brand is now being sold at many drugstores in the us, and is being azithromycin augentropfen preis Denmark marketed as a more generic alternative to brand-name antibiotics. It depends on the type of antibiotic prescribed for the condition, the brand, the strength and the dosage.

Amoxicillin and amoxicillin-clavulanate combination products. Prednisolone can be used to orlistat alcohol contraindicaciones relieve a number of diseases and conditions including asthma, chronic sinusitis, rheumatoid arthritis, crohn’s disease and ulcerative colitis. Now there are many people who are looking for a car to be used.

Pseudo-Kylian-Folk

Smutno, oj smutno wracało mi się 1 maja z Gdańska, gdzie wybrałam się obejrzeć drugi po premierze spektakl nowej baletowej propozycji Opery Bałtyckiej. Spektakl zatytułowany …z nieba stworzyła Izadora Weiss do muzyki filmowej Michała Lorenca. Według tekstu zamieszczonego w programie balet ten ma opowiadać o: miłości, która musi zmierzyć się z nietolerancją, stereotypami i społecznymi przyzwyczajeniami (…), jak zdobywane w dzieciństwie doświadczenia kształtują naszą osobowość, jak obserwacja tego, co niskie i brudne, nie skazuje nas na błoto i udrękę, ale wręcz przeciwnie. Na szczęście jest program, bo obserwując to, co działo się przez niespełna półtorej godziny na scenie Opery Bałtyckiej, na pewno bym się tego wszystkiego nie domyśliła. Przedstawienie jest dwuczęściowe, części luźno łączy ze sobą postać dziewczynki obserwującej ziemską rzeczywistość. Jaki też miałby być obraz owej „rzeczywistości”, trudno odgadnąć. Może jakieś jej aspekty pokazuje powolny taniec nagiej, przytulonej pary, którą na końcu sekwencji otacza grupa mężczyzn w prochowcach, albo scenka z kobietą w ciąży-nieciąży, ale co wspólnego z otaczającym nas światem miały mieć nowicjuszki i chasyd? Była jeszcze przydługa scena zwana Wojownicy, podczas której w kręgu utworzonym przez żeńskie corps de ballet nieudolnie naśladujące układy Jiriego Kyliana zmagali się ze sobą dwaj panowie w szerokich spódnico-spodniach (znów jak u sławnego Czecha). Co jednak jest znakiem rozpoznawczym kylianowskich układów (prostota kostiumu, owe męskie spódnice, powolne jak w tai-chi ruchy, jednoczesne wykonywanie układów przez grupę tancerek), tu było wtórne, wydumane i niczemu nie służące. W dodatku obserwując wykonanie owych „chórów ruchowych” żeńskiego zespołu, trudno się było domyślić, czy ma to być układ synchroniczny, czy też wykonywany w określonym kanonie, bo efekt nie przypominał do końca ani jednego, ani drugiego.

Część druga baletu miała bardziej, a nawet bardzo konkretną fabułę, mdłą jednak i kiczowatą do przesady. Był sobie chłopiec i dziewczyna, pokochali się i byli szczęśliwi, ale ona umarła. On rozpaczał, aż omotała go inna wiejska zalotnica i jak bezwolne cielę powiodła przed ołtarz. Jednak zmarła ukochana nie dała za wygraną, uprosiła nieba, żeby pozwoliły jej wrócić na ziemię i połączyć się z ukochanym. Zanim doszło do ślubu, zjawił się duch zmarłej i zabrał ze sobą chłopca. Do tego mnóstwo pląsów łączących modern i folk i zespół przybrany w kolorowe szmatki. Były w tym fragmencie dwa momenty ciekawe – taniec rozpaczy chłopca, pełen energicznych skoków i wyrzutów ciała, oraz taniec narzeczonej w sukni ślubnej, którą zrzuca na weselnym stole… Całość, niczym słynne sirtaki Greka Zorbę kończy taneczek do chwytliwego, energetycznego motywu z filmu Bandyta – w finale tancerze okręcają swe partnerki trzykrotnie, za każdym razem powtarzając określoną sekwencję gestów i przyklaskując do przyspieszającego rytmu. Efektowne, więc publiczność zachwycona także klaszcze do rytmu i wychodzi naładowana „pozytywną energią”. Tylko, że po drodze nie ma nic, prócz jeszcze kilku raczej żenujących pomysłów, jak anioły o złotych skrzydłach chodzące i fruwające nad sceną, duża ilość dzieciaczków mniejszych i większych przebranych także za aniołki, pastuszki etc… Od początku do końca wszystko przeprowadzone zostało na zasadzie krótkich scenek tanecznych: sekwencja – wyciemnienie – sekwencja – wyciemnienie i tak w kółko. Żeby choć dwie sceny jakoś się przeniknęły… Był, i owszem, niezły pomysł z wielką, falującą od wiatru płachtą, początkowe pseudo-kylianowskie sceny też miały swoją urodę. Sęk w tym, że dopiero co widzieliśmy to wszystko i to w dużo lepszym wykonaniu podczas wizyty Nederlands Dans Theater. Układom Izadory Weiss nie można odmówić jednego – świetnego związku z muzyką, myślę nawet, że libretto (bardzo przecież umowne) było rzeczą wtórną, a inspiracja do poszczególnych sekwencji wywodziła się z muzyki (stąd chyba wziął się ten chasyd… – w muzyce pojawił się żydowski klarnet). O wykonawcach solowych partii wypowiedzieć się mogę z umiarkowanym entuzjazmem, bo dobrze wykonali swoje zadania, bardziej aktorskie niż taneczne. Na uwagę zasługiwał występ Filipa Michalaka (Chłopak). Magdalena Kotlarz (Dziewczyna) eksponowała raczej swą młodość niż jakieś szczególne taneczne umiejętności. Generalnie bardzo męczyłam się na …z nieba, a po spektaklu czułam się raczej, jakbym wyszła z czyśćca. Jeśli w czyśćcu pokuta będzie polegała na oglądaniu marnych spektakli tanecznych, to od dziś przestaję grzeszyć.

KKG