Trubadur 2(35)/2005  

Generic zithromax is the best and most trusted brand of cipro. Buy doxycycline 100mg online paxlovid treatment cost without prescription, no prescription, and without a script. But all that is about to change when it goes online.

The country's first cigarette tax in 1930 was also its first consumption tax. The use terbigalen 250 mg tabletten kaufen Galaţi of viagra has come under question with some scientists questioning the idea that erection causes you to have more sex than usual. Sildenafil 20mg is available in three strengths that are available in a variety of convenient oral dosage forms.

Zespół pierwszorzędny, dzieła drugiej kategorii

Nie zdążyły jeszcze opaść emocje po wizycie zespołu Nacho Duato, gdy do stołecznego Teatru Wielkiego przybyła kolejna kompania tańca współczesnego: Ballet de Lorraine. Ten jeden z najciekawszych francuskich zespołów zajmujących się głównie choreografią XX i XIX wieku gościł w Warszawie ponad 10 lat temu, dlatego ich ponowny przyjazd po tak długiej przerwie wzbudził moje wielkie zaciekawienie. W 1993 roku Francuzi przybywali pod wodzą znakomitego choreografa Pierre’a Lacotte’a, dziś kierownictwo generalne nad zespołem sprawuje Didier Deschamps. Nie bez znaczenia był dla mnie i fakt, że w szeregach baletu z Nancy przybył do kraju po kilkunastoletniej przerwie Mirosław Gordon, dawniej solista warszawskiego baletu, który w początku lat 90-tych wraz z żoną, także utalentowaną tancerką Darią Dadun wyjechał na zachód. Nie ukrywam, że kreacje artystyczne tej dwójki artystów wywarły szczególny wpływ na moje zainteresowanie sztuką baletową w ogóle i warszawskim baletem w szczególności, nic zatem dziwnego, że na występ Mirosława Gordona czekałam ze szczególną niecierpliwością (Daria Dadun zakończyła już karierę tancerki, uczy obecnie w szkole baletowej przy teatrze w Nancy).

Repertuar przywieziony przez zespół z Lotaryngii zapowiadał się interesująco. Na uwagę zasługiwała zwłaszcza choreografia Angelina Preljocaja, twórcy niezmiernie dziś modnego i docenianego, a w Polsce praktycznie nieznanego szerszym kręgom, no i nie do obejrzenia na żywo. Mnie akurat styl Preljocaja niespecjalnie odpowiada, ale potrafię docenić jego innowacyjność w traktowaniu zarówno samego tworzywa ruchowego (długie, amuzyczne pauzy, ostry kontrapunkt wobec podkładu dźwiękowego) oraz wobec fabuły (awangardowy Romeo i Julia). Miałam więc nadzieję, że może na żywo praca tego choreografa spodoba mi się bardziej. Niestety, wykonana przez Ballet de Lorraine La Stravaganza do muzyki Antonia Vivaldiego oraz Evelyna Picarry, Serge’a Moranda, Roberta Normandeau i Ake’a Permeruda okazała się na wskroś nieinteresująca, ciężka i mało odkrywcza. Rzecz ma niby ukazać spotkanie grupy ludzi współczesnych z postaciami, które w niewytłumaczalny sposób schodzą z historycznych obrazów w muzeum. Zamysł może i ciekawy, choć trochę trącący naiwnością, ale realizacja absolutnie bez polotu. Nic zresztą nie można tu zarzucić tancerzom, podzielonym na dwie przeciwne grupy. „Współcześni” naprawdę pięknie wykonali swe neoklasyczne duety do muzyki Vivaldiego, „historyczni” w koszmarkowatych kostiumach z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy kroczyli niczym roboty po „muzealnych salach”. Nic jednak na dłuższą metę z owego spotkania dwóch (i muzycznych, i tanecznych) światów nie wynikło. Choć jeden z „historycznych” panów dał się w pewnym momencie rozruszać jednej „współczesnej” pani i zatańczył z nią niebanalne w formie adagio (soliści Valerie Li-Cuong i Alexis Cutierrez-Wosylus), to na końcu wszyscy wrócili na swe miejsca, tacy jak i wprzódy. Jak słusznie zauważył w przerwie pewien mój znajomy, u Preljocaja jedno na pewno można podziwiać – konsekwencję. Choreograf robi zawsze wszystko odwrotnie, niż można się spodziewać. Postaciom z obrazów każe poruszać się do nader współczesnych elektronicznie wygenerowanych ryknięć, gwizdnięć i burczeń, „współczesnym” daje nieomal klasyczne wirtuozowskie układy do Vivaldiego, tam gdzie spodziewamy się kulminacji ruchu umieszcza wydłużoną pauzę, gdzie aż prosi się zwolnienie – przyspiesza. Dla mnie po tej prezentacji twórczość Preljocaja nadal pozostanie ciekawostką – może i interesująca, ale na dłuższą metę ciężkostrawną. Już w tym pierwszym punkcie programu miałam jednak okazję oglądać Mirosława Gordona, który od razu wyróżnił się klasyczną, miękką linią rąk i takąż pozą. Na chwilę stanęły mi przed oczami tamte spektakle…

Układy Amerykanki Karole Armitage (w latach 2000-2003 związanej z baletem w Nancy) w przeciwieństwie do Preljocaja zawsze trafiają mi do przekonania. To oczywiście zupełnie inny język, bliższy temu, co tak podziwiamy u tancerzy klasycznych – wdzięku, lekkości, niewiarygodnej sprawności i umiejętności prezentowania całej urody ludzkiego ciała i jego możliwości. Pas de deux z Le chat de Schrodinger z muzyką Gérarda Hourbette, inspirowane figurą opisującą pewne zjawisko z pola fizyki kwantowej, było niczym więcej jak taneczną miniaturą cieszącą i oczy, i umysł, piękną abstrakcją, w dodatku wyśmienicie wykonaną przez Ninę Khokham i Simona Courchela. Oboje to najwyższej klasy artyści, co udowodnili w dalszej części wieczoru, doskonale odnajdując się w zupełnie innej stylistycznie choreografii Malou Airaudo. Podobne, lecz odrobinę mniejsze wrażenie wywarł na mnie drugi, również niewielkich rozmiarów układ Armitage, Pas de deux z SZ 110, La sonate do Sonaty na dwa fortepiany i perkusję Beli Bartoka. Para tancerzy w srebrzystych obcisłych kostiumach wyglądała, jakby wyszła z jakiegoś filmu science fiction, a tańczyła znakomicie, jak i poprzednicy, może tylko z mniej zaznaczoną osobowością (ale może właśnie o to chodziło).

Drugą część wieczoru wypełniła w całości choreografia Je voudrais tant (Tak bardzo bym chciał) ułożona do tradycyjnej muzyki cygańskiej przez Malou Airaudo, wychowankę Tanztheater Wuppertal Piny Bausch. Zaprezentowany w Warszawie spektakl potwierdza sąd, że warto naśladować wielkich, ale trzeba przy tym mieć coś do powiedzenia od siebie. O ile bowiem ruch zaczerpnięty, o ile można się było domyślić, ze ścisłej współpracy z tancerzami i improwizacji okazał się inspirujący, o tyle w warstwie treściowej nic się na scenie nie wydarzyło. W wypadku tańca, jaki wybrała Airaudo, użycie zabiegu „klamry” staje się jałowe i płytkie. Postaci (bo tancerze na scenie są w tym przypadku jednocześnie postaciami scenicznymi) nie przechodzą żadnej przemiany, właściwie nie wiadomo po co przez ponad pół godziny tańczyli, wskakiwali sobie na ramiona, turlali się i padali. Nie chodzi o proste wyjaśnienie: o czym to było, ale jaki był sens tego, co było. Tego nadrzędnego sensu brakowało mi w Je voudrais tant. Prócz tego choreografia ta pokazała warszawskiej publiczności zupełnie inny taniec, niż ten dotychczas oglądany na scenie TW-ON, wykorzystujący naturalną i wydobytą przez choreografa ekspresję każdego z tancerzy. I tu także wyróżnił się Mirosław Gordon odtwarzający „postać wyalienowaną z grupy” – swego rodzaju „indywiduum” – samotnika. Zwracały też uwagę niektóre pomysły inscenizacyjne, zwłaszcza gra z olbrzymim wentylatorem, który malowniczo rozwiewał ubrania tancerzy oraz w pewnym momencie potężnie wychłodził parter sali im. Moniuszki.

Wydaje mi się, że Ballet de Lorraine mógł przygotować i przywieźć na polskie tournée ciekawszy program. Może lepszym pomysłem niż prezentacja tych w gruncie rzeczy przypadkowych prac, byłoby pokazanie pewnego przekroju historycznego przez taniec XX wieku? Z programu niedługo przed występem usunięto Pas de deux z Lunatyczki Balanchine’a… Może niesłusznie? Jeszcze ze dwa podobne kameralne układy i można by złożyć małą retrospektywę współczesnego pas de deux. A tak pozostało wrażenie lekkiego niedosytu, że wypadło nam oglądać pierwszorzędnych artystów w drugorzędnym repertuarze.

KKG