Trubadur 2(35)/2005  

It can be used to treat high testosterone levels in men. Tamodex 20 mg tablets also act as https://setuay.pl/96982-sildenafil-bestellen-online-34561/ an anti-inflammatory and an analgesic. You may also experience a reduction in the amount of your prednisone dosage over time if your body begins to lose weight or if your prednisone dosage is too high and your body becomes resistant to it.

There is an increasing need for new antibacterial drugs to treat resistant and multidrug-resistant bacterial infections. The generic version of Porto-Novo sildenafil can also be found on the internet. This includes the antibiotics azithromycin, clarithromycin, and azithromycin, but these side effects do not include the risk of clavulanic acid price in india infections, like clavulanic acid price in india diarrhea.

Zygfryd w Hali Ludowej

W drugiej połowie czerwca Wrocław po raz kolejny stał się celem pielgrzymek miłośników muzyki Ryszarda Wagnera. 18.06.05 w Hali Ludowej odbyła się premiera Zygfryda – trzeciej części wagnerowskiej tetralogii. Podobnie jak poprzednio, publiczność nie zawiodła, a ci, którzy zadali sobie trud przybycia do stolicy Dolnego Śląska, z pewnością tego nie żałowali. Gdyby ktoś zapytał, którą część tetralogii cenię najbardziej, nie potrafiłbym odpowiedzieć. To ogromne dzieło należy traktować jako całość, tym niemniej trzeba zauważyć, że Zygfryd jest operą szczególną. Nie jest przypadkiem, że hitlerowska propaganda wykorzystywała najczęściej tę właśnie operę. Tytułowy bohater jest postacią nieskazitelną – nadczłowiekiem mającym do spełnienia misję. Odkuwając na nowo swój słynny miecz, wypowiada słowa przypominające to, co głosił Nietzscheański Zaratustra. Aby powstało coś nowego i wspaniałego, trzeba w pył rozbić i przetopić to, co jest niedoskonałe. Są to poglądy niebezpieczne, gdy głosi się je w stosunku do ludzi czy też narodów. Z tych powodów, choć Wagner nie ponosi za to najmniejszej winy, jego dzieła miały utrudniony powrót na nasze sceny po wojnie. O wyjątkowości Zygfryda możemy mówić również z tego powodu, że jeśli nie liczyć epizodycznej roli Leśnego Ptaszka, przez potężne dwa pierwsze akty opery słyszymy głosy wyłącznie męskie. Jest to bez wątpienia ewenement i trudno znaleźć podobny przykład w całej twórczości operowej.

W przedstawieniu wrocławskim, reżyser Hans-Peter Lehmann zachował – co jest zrozumiałe – jedność stylu z dwiema poprzednimi częściami Pierścienia. Wykorzystując możliwości, jakie daje ogromna powierzchnia Hali Ludowej, posługując się umiejętnie światłami i rzutnikami slajdów, stworzył spektakl tradycyjny, ale pełen urody plastycznej. Wciąż mam przed oczami soczystą zieleń lasu w II akcie, gdy Zygfryd śpiewa Das der mein Vater nicht ist.

Zasadniczo wszystko przebiega tak, jak zostało napisane w tekście i didaskaliach. Gwoli przypomnienia widzowi tego, co stało się w Złocie Renu, reżyser wprowadził podczas wstępu muzycznego do I aktu pantomimiczną scenę odbierania Alberykowi magicznego pierścienia. Podobnie postąpił w Walkirii, pokazując walkę Zygmunta z ludźmi Hundinga. Takie zabiegi są jak najbardziej uzasadnione, bo nie tylko wzbogacają ruch sceniczny, ale też widzom mniej zorientowanym w zawiłościach libretta, przypominają o tym, co wydarzyło się w poprzednich częściach dramatu. Przecież premiera Złota Renu miała miejsce w październiku 2003 r. W mniejszym stopniu skłonny jestem akceptować wprowadzenie na scenę Walkirii w III akcie. Nie bardzo rozumiem, co ich obecność miała oznaczać. Jeśli chciały pożegnać siostrę, to wyrok pozbawiający ją boskości zapadł 18 lat wcześniej, a poza tym Wotan kazał im trzymać się z dala od Brunhildy. Nie zachwycił mnie też smok Fafner. Oczywiście, przedstawienie smoka na scenie nie jest rzeczą łatwą, ale Fafner u Lehmanna wyglądał zabawnie, zaś jego kłapanie szczęką wywoływało uśmiech widzów. Jednak mam wątpliwości, czy w czasie walki na śmierć i życie między Zygfrydem i Fafnerem należało widzów rozśmieszać. Te drobne wszakże zastrzeżenia nie zmieniają mojej pozytywnej oceny reżyserii wrocławskiego Zygfryda. Obok prof. Lehmanna współtwórcami przedstawienia byli: Waldemar Zawodziński – scenografia i Małgorzata Słoniowska – kostiumy. Orkiestrę Opery Dolnośląskiej poprowadziła oczywiście dyr. Ewa Michnik. W czołowych partiach wystąpili soliści zagraniczni. Niezwykle interesującą postać Mimego stworzył Uwe Eikotter. Dysponuje on głosem niższym niż Heinz Zednik, którego uważam za idealnego wykonawcę tej roli, ale po tym co zademonstrował, tak wokalnie, jak też aktorsko, będę miał dwóch ulubionych odtwórców tej partii. Jako Zygfryd wystąpił Leonid Zakhozhaev. Poradził sobie bez trudu ze wszystkimi trudnościami, a jego głos zabrzmiał zaskakująco lirycznie. Wreszcie Brunhilda. Barbara Schneider-Hofstetter była dla mnie prawdziwym objawieniem. Silny, czysty, dźwięczny głos i doskonałe warunki zewnętrzne. Nie dziwię się Zygfrydowi, gdyż dla takiej Brunhildy można stracić głowę. Jeśliby mówić o najjaśniej świecących gwiazdach, to we wrocławskim przedstawieniu pojawiły się dwie. B. Schneider-Hofstetter i Ewa Michnik, pod której batutą orkiestra Opery Dolnośląskiej pokazała pełnię swoich możliwości. Niestety, nagłośnienie sali, szczególnie w I akcie, nieco szwankowało. Solistów było słychać zbyt głośno, tak że momentami można było odnieść wrażenie, że Zygfryd i Mime cierpią na astmę. Ich oddech nadmiernie wzmocniony docierał do uszu słuchaczy. Pod koniec pierwszego aktu część dźwięków przestała dobiegać do lewej części widowni, a w każdym razie dobiegała przytłumiona. Na szczęście technicy poradzili sobie z problemem i w następnych aktach nie było już tego rodzaju „atrakcji”. Szczególnie w finałowej scenie przebudzenia Brunhildy kunszt śpiewaków, a także orkiestry zabrzmiał w całej swojej krasie. To wielka szkoda, że na Zmierzch bogów musimy czekać aż do czerwca 2006. Pozostaje mieć nadzieję, że po jego premierze Opera Dolnośląska, tak jak to było w planach, zaprezentuje nam całą tetralogię, dzień po dniu. Na koniec chciałbym skorzystać z okazji i pogratulować pani dyr. Ewie Michnik nie tylko sukcesu artystycznego, jakim okazało się wystawienie Zygfryda, ale też pracowników, których zatrudnia w swej operze. Każdorazowy kontakt z panią Alicją Madej z Biura Obsługi Widzów, a także z jej koleżankami, jest prawdziwą przyjemnością. Ilekroć dzwonię do Wrocławia w sprawie biletów, niekiedy dla licznej grupy członków klubu, spotykam się z uśmiechem, życzliwością i dobrą radą co do wyboru miejsc. I zawsze mam wrażenie, że rozmawiam nie tylko z osobą, która tam pracuje, ale też z kimś, kto kocha operę, tak jak ja. To duża satysfakcja.

Henryk Sypniewski