Trubadur 1(42)/2007  

Nolvadex (generic name, fenofibrate) is an oral medicine for the treatment of high triglyceride levels. You have reached the website of a pharmacy that provides you a wide range amoxicillin 500mg kaufen of drugs at low prices in the uk. This includes quality control, testing, product development and distribution of aquaprofessional quality and the ability to meet and exceed our customers' expectations for service and quality.

He was treated with a different antibiotic and survived. All patients were sertraline 25 mg tablet price treated with fluoxetine hcl 20 mg/day for 7 days. This generic drug is available for the treatment of bacterial skin infections, including bacterial skin and skin structure infection, septicemia, cellulitis, folliculitis, furuncle, pyoderma, and pyoder.

Poziom wód gwałtownie opadł
czyli o Jeziorze łabędzim w Warszawie

Może bym na to Jezioro łabędzie nie poszła, gdyby nie paskudna ciekawość i tradycyjne już przekonanie, że wszystko co się w sferze tańca w Warszawie dzieje, interesuje mnie na tyle, że chcę wiedzieć co, kto, gdzie i jak. Co tu kryć – właśnie minęło 25 lat odkąd połknęłam bakcyla baletu, odkąd – a propos – obejrzałam swój pierwszy spektakl baletowy na żywo, a było to Jezioro łabędzie, jeszcze w poprzedniej inscenizacji. Potem przy wielu okazjach, a wreszcie nałogowo oglądałam kolejne przedstawienia tego i innych baletów, aż nauczyłam się rozróżniać nasze tancerki po kształcie podbicia. Wraz ze zmianami pokoleniowymi zmieniało się i warszawskie Jezioro łabędzie. Oglądałam i podziwiałam Ewę Głowacką, zastanawiałam się nad kreacją Beaty Więch, po chwili wahania zaakceptowałam Elżbietę Kwiatkowską, wreszcie przyszła kolej na Dominikę Krysztoforską i Anastazję Nabokinę (już w nowej wersji spektaklu w choreografii Irka Muchamiedowa). Korzystałam z okazji, by oglądać gościnne występy tancerzy i tancerek ze wschodu i zachodu, którzy czasem pojawiali się w głównych partiach w Jeziorze łabędzim, jak np. Maximilio Guerra. Ostatnio coraz rzadziej oglądam arcydzieło Czajkowskiego i Petipy, bo z Jeziorem jest w Warszawie coraz więcej problemów obsadowych. A to solistka, która może tańczyć Odettę, jest za wysoka dla partnera (podnoszono to już przy okazji premiery z udziałem Dominiki Krysztoforskiej i Sławomira Woźniaka), a to za ciężka, a to znów jak doskonały solista może zatańczyć z gościnną solistką, to przy obecnych brakach wśród solistów nie ma za bardzo kto wykonać nie mniej ważnych partii Benna i Rotbarta. Niemniej oglądałam każdy debiut: Siergieja Basałajewa jako Zygfryda, który jako jedyny pasuje wzrostem naszym solistkom, ale poza tym nie jest w stanie porządnie wylądować żadnego skoku kończącego się w piątej pozycji, i Magdaleny Ciechowicz, której nie udało się dotąd rozwinąć swej kreacji Odetty/Odylii chyba z braku czegoś, co zwiemy sceniczną osobowością, mimo że wydawało się, że miała zadatki na łabędzią księżniczkę. W zespole nie widać jak na razie talentu, któremu bez obaw można by powierzyć próbę zmierzenia się z tą bardzo wymagającą rolą. Może mogłaby to być Agnieszka Pietyra, może Izabela Milewska mogłaby także sięgnąć jeszcze po partię Odetty….

Dlatego też wielkie zaskoczenie i zaciekawienie spowodowało obsadzenie w Jeziorze łabędzim w roli księżniczki zamienionej w ptaka Natalii Wojciechowskiej, tancerki corps de ballet, od niedawna pracującej w zespole TW. Wspominając różne znakomite tancerki, które wybiły się wprost z zespołu na pozycję solistki, można się było spodziewać prawdziwego objawienia, a wobec wyżej przedstawionych problemów z Jeziorem w Warszawie byłby to obrót sprawy bardzo pożądany. Żałowałam jedynie, ze debiutantka wykona swoją rolę w towarzystwie Zygfryda – Wojciecha Ślęzaka, który co prawda swego czasu wykonywał tę partię z mniejszym lub większym powodzeniem, ale było to już kilka lat temu. Do kompletu w roli Rotbarta pojawić miał się Sergiej Basałajew, skoro wykonujący zazwyczaj tę rolę tancerz miał być Zygfrydem (a Sławomir Woźniak wykonujący na przemian role Zygfryda, Benna i Rotbarta przebywa na rocznym urlopie). Jakież było moje zdziwienie, gdy na dzień przed spektaklem otrzymałam zdjęcia sceniczne debiutantki (rzecz do tej pory bez precedensu w mojej dziesięcioletniej praktyce dziennikarskiej) i pełną informację o wykonawczyni, która znalazła się także w nowoutworzonym dziale „Debiuty” na stronie internetowej teatru. Oto, można było pomyśleć, Teatr Wielki po raz pierwszy zabiera się profesjonalnie do reklamowania baletu – lepiej późno niż wcale.

Niestety, te oczekiwania i rozbudzone baletomańskie apetyty szybko zostały zweryfikowane przez sceniczną rzeczywistość. Najpierw było zupełnie nieudane wejście księcia w I akcie w scenie zabawy w ogrodzie oraz szereg kiksów w jego wykonaniu w kolejnych tańcach. Iście książęco pokazał sie za to przyjaciel księcia Benno (w tej roli Maksim Wojtiul), który wykonał popisowy piruet w sposób zapierający dech w piersiach. Uroczo też prezentowały się Agnieszka Pietyra i Aneta Zbrzeźniak jako przyjaciółki.

W II „białym” akcie przyszedł czas na wejście Odetty. Tancerka zrobiła na mnie niezłe wrażenie, jak na debiut w tak trudnej roli wydawała się pewna i przygotowana do jej wykonania, jednak kolejne minuty coraz bardziej wykazywały jak mylne to było wrażenie. Pomijając problemy techniczne jak zbyt szerokie pas de bourree i kłopoty z równowagą w piruetach solo i partnerowanych, bardzo raziła mnie interpretacja roli księżniczki-łabędzia. Zarówno księżniczka, jak i łabędź wydają się istotami delikatnymi, spokojnymi, nawet dostojnymi (przynajmniej w tym poetycznym ujęciu, w jakim legenda wykorzystuje tego ptaka jako symbol elegancji i wdzięku). Tymczasem tancerka chciała chyba wcielić się w innego ptaszka, z charakterystycznymi nagłymi zwrotami głowy i trzepoczącymi rękami, ale także… nogami. Drżenie, które początkowo tylko ogarnia Odettę na widok nieznajomego młodzieńca, przeniosła na całą partię i podniosła do rangi głównego środka wyrazu, nazbyt ekspresyjnego, na granicy histerii. Eleganckiemu obrazowi Odetty nie służyły też nieładnie ułożone ramiona i często zbyt szeroko ustawione palce dłoni. Trudno orzec, czy z winy partnera, czy jakiegoś ogólnego niezgrania nie wyszły też dwa z trzech wysokich podnoszeń w „białym” pas de deux. Niestety, jeszcze gorzej było w trzecim, „kolorowym” akcie, gdzie tancerka wciela się w kontrastową postać złej i przewrotnej Odylii, córki czarnoksiężnika Rotbarta. Tu stanowczo zbyt dosadnie dobrała środki wyrazu, stając się wulgarną kokietką, złośliwą tak, że nawet najbardziej ślepy książę nie dałby się nabrać. Kolejny sprawdzian tanecznych możliwości, czyli pas de deux w III akcie wskazał, jakby artystka miała problemy z rozwarciem w stawie biodrowym – być może to wina niedopracowania pewnych elementów czy scenicznego stresu, bo gdy występowała na scenie warszawskiej „Romy”, podziwiano jej wymagające wielkiego rozciągnięcia i wykręcenia ewolucje. Książę Zygfryd nie pozostał jej dłużny i z dużym samozaparciem, ale niestety małym wdziękiem odtańczył swoją wariację. Gdyby nie tańce księżniczek, a zwłaszcza świetnych Anny Nowak (księżniczka rosyjska) i Karoliny Jupowicz (księżniczka hiszpańska), nie bardzo byłoby co podziwiać w III akcie, zwłaszcza że słynne 32 fouette Odylii zastąpiono sekwencją piruetów po kole i przekątnej, które jednak nie wypadły wystarczająco efektownie.

Tym razem naprawdę cieszyłam się, że IV akt Jeziora łabędziego jest taki krótki. Histeryczna maniera tańca Natalii Wojciechowskiej co prawda tu najlepiej pasowała, ale jeśli ma się przed oczyma tak niedemonicznego i nieutanecznionego Rotbarta, jakim był Siergiej Basałajew, to trudno o jakiekolwiek emocje. Bardzo smutno zrobiło się po tym przedstawieniu, bo świadomości, że pewna epoka warszawskiego baletu odeszła na zawsze, towarzyszył lęk i zdziwienie nadchodzącą przyszłością. Biorąc pod uwagę nawet wszystkie obiektywne trudności obsadowe, których bolesną świadomość posiadam, nie powinno się takiego Jeziora łabędziego pokazywać na stołecznej scenie, tym bardziej, że ci sami artyści z powodzeniem wykonują inne, lepiej pasujące do ich możliwości i emplois partie.

Katarzyna K. Gardzina