Trubadur 1(42)/2007  

Ampicillin was the first antibiotic to be widely used in the united states. In the united states, clozaril Barletta and voltaren are typically prescribed for menopause, but there is. It should be used when a woman of childbearing age is interested in becoming pregnant.

This makes the phone screen appear as the most crisp on the market and it offers users with a vivid, high quality experience while watching videos, playing games, watching web pages, using applications and playing music. Buy tamoxifen pct from a sildenafil 100mg rezeptfrei auf rechnung Sosnovaya Polyana doctor online at best price! If you have a doxt sl 100 and it looks like it is coming out (as if the box is sliding down the length of the shelf), the doxt sl 100 is coming out of its box.

Rigoletto
czyli flaki bez oleju

Wznowienie Rigoletta w Operze Narodowej dziwnym trafem urosło do rangi ważnego wydarzenia. I to niekoniecznie artystycznego. Osoby wyrażające swój sprzeciw wobec zmiany dyrekcji Teatru Wielkiego starały się zrobić z tego wznowienia „kamień obrazy” polskiej opery: że niby po dokonaniach na polu unowocześniania zakurzonej operowej konwencji wraca się do spektaklu z magazynów, w wypożyczonych (?!) dekoracjach z La Scali i w ogóle „błeeee”. Zapominali, że kilka miesięcy wcześniej to wznowienie zapowiedziała „stara” dyrekcja, chlubiąc się wystawieniem spektaklu w dekoracjach „z La Scali”, które z udziałem Aleksandry Kurzak miał przygotować muzycznie Kazimierz Kord. „Nowa” dyrekcja chciała, trzymając się tego planu poprzedników, rozszerzyć repertuar dla przeciętnego widza, wskazać na szanowane przez nią wzorce wystawień „po bożemu”. Obiecywała też przede wszystkim dobry poziom muzyczny. Nic zatem dziwnego, że Rigoletto ten wzbudził spore zainteresowanie nie tylko melomanów, ale tzw. warszawki, która tłumnie przybyła na spektakl wznowieniowy (tłumniej nawet niż na rozpoczęcie sezonu, czyli premierę baletową Szymanowski i taniec, skądinąd też zaplanowaną przez „starą” dyrekcję). Tak czy siak, przeciętnego melomana dziwiła wszechogarniająca amnezja, która nie pozwalała niemal nikomu pamiętać nie tylko chwalonej premiery tej inscenizacji za poprzedniej dyrekcji Janusza Pietkiewicza, ale także wznowienia sprzed kilku lat pod batutą Jacka Kaspszyka, kiedy to świetną kreację w roli tytułowej stworzył występujący gościnnie chiński baryton Ko Sheng Hyun.

Ta czy inna dyrekcja – bardzo mnie ucieszył pomysł wznowienia Rigoletta w reżyserii Gilberta Deflo, scenografii Ezia Frigerio i kostiumach Franki Squarciapino. To przedstawienie bardzo rzetelne, mogące pojawić się na każdej scenie. Scenografia i kostium z epoki, bardzo wierne i bardzo bogate, trudno tu mówić o pięknie czy kiczu – to jest po prostu wierne odwzorowanie pewnej epoki historycznej z całym jej przepychem, ostatecznie mamy do czynienia z dworem książęcym. Scenografia, jak wiem od pracowników teatru, jest swego rodzaju ewenementem i majstersztykiem roboty scenicznej. Scenograf zaprojektował ją „po skosie”, czyli ustawia się ją na ukos sceny, więc żadne maszyny teatralne i udogodnienia jako zamontowane w układzie równoległym do otworu sceny nie mają zastosowania. Wszystko trzeba ustawiać ręczne jak w XIX wieku. Za to efekt jest nadzwyczajny, szczególnie w scenie w pałacu, kiedy widzimy wnętrze sali o wysokich witrażowych oknach. Oczywiście, nie każdemu taka supertradycyjna oprawa może przypaść do gustu.

Faktem jest, że reżyserię Deflo trudno nazwać rewolucyjną, ale raczej nie miał on takiego zamiaru. Za to doskonale jest ona osadzona w muzyce i niezwykle logicznie pokazuje nawet tak banalnie głupie sytuacje, jak przemknięcie się kochanka córki koło ojca, który go nie zauważa, chowanie się w mroku itp. To rzadkie w operowym fachu, gdzie konwencja umowności i częste bezsensy libretta dozwalają, żeby np. ojciec nie rozpoznał córki, bo ona zdjęła rękawiczki… Jest to jednak ten rodzaj reżyserii, który wymaga wkładu własnego śpiewaka, bo choć gest jest niby to naturalny, to ściśle wymyślony przez reżysera, ale bez zrozumienia jego celowości będzie pusty. Jednym słowem, nie wystarczy zrobić trzy szybkie kroki, aby pokazać, że bohater się śpieszy, trzeba „się śpieszyć” wewnętrznie, zagrać to.

Mimo wszystko nieudolną grę lub brak gry aktorskiej można od biedy przeboleć, jeśli zostaniemy obdarowani pięknym śpiewem. Przy Rigoletcie jest to warunek wręcz niezbędny, bo takie partie jak postać tytułowa, Gilda i książę Mantui to giganty, na nich trzyma się cała konstrukcja utworu. To nie któraś z oper „na chór”, gdzie duże sceny zbiorowe mogą zatrzeć wrażenie niezbyt udanych popisów solistów. Tu trzeba śpiewać naprawdę pięknie, nie tylko solo, ale i w duetach, tercetach i kwartetach. I tu chyba czekało widzów Teatru Wielkiego największe rozczarowanie. To, że nie udało się dojść do porozumienia z Aleksandrą Kurzak na temat ilości czasu, jaki mogła poświecić na próby w Warszawie, i w konsekwencji artystka nie wystąpiła w spektaklu – to jedno. Drugie – to obsada pozostałych partii. DLACZEGO jako Rigoletta musieliśmy słuchać Mikołaja Zalasińskiego nie wie chyba nikt. Zapewne w Polsce niełatwo jest znaleźć barytona mogącego na stołecznej wielkiej scenie zaśpiewać tę partię (i posiadającego ją w repertuarze), ale myślę, że warto by się trochę wysilić, zamiast sięgać po tego artystę, który dosłownie ze spektaklu na spektakl śpiewa (śpiewa?) coraz gorzej. Jeszcze rok temu w Andrei Chenierze może nie czarował subtelnością, ale był do zniesienia, w Cyganerii obsadzony został już chyba na chybił trafił, a w Rigoletcie zraził do siebie ostatecznie. Może udało by się w całym spektaklu znaleźć jedną – dwie frazy, których śpiewak nie wykrzyczał, nie wyszeptał, nie wycharczał. Gdzież tu mówić o legato, o śpiewie, o interpretacji, gdy artysta stosuje tak nieprzystający arsenał środków. Nie wiem, co dzieje się z tym śpiewakiem, bo pamiętam jego początki występów w TW-ON i całkiem poprawnie śpiewaną partię Nabucca! Teraz jednak jest on po prostu nie do przyjęcia – całkowity brak piano, całkowity brak frazy, zamiast tego staccato lub krzyki w Cortigiani – potworne.

Do roli Gildy zaproszono turecką sopranistkę Yeldę Kodalli – artystkę młodą, chyba nie bardzo jeszcze doświadczoną. Wydaje się, że poza wszelkimi mankamentami partia córki Rigoletta nie leży w jej głosie, niedużym i niemal bez koloratury, co wybitnie dało się odczuć w popisowej arii Caro nome. Wątła góra i problem z przekazaniem uczuć bohaterki za pomocą głosu przyczyniły się do tego, że postać ta nie za bardzo zaistniała na scenie TW. Była po prostu nijaka. Najsympatyczniej w tej sytuacji zaprezentował się Juan Carlos Valls jako książę Mantui. I to także był śpiewak chyba ciut za młody do tej partii, wolałabym go słuchać w repertuarze czysto belcantowym, bo swobodę w górze skali miał imponującą, ale poza tymi „doklejonymi” do reszty wysokimi dźwiękami nie bardzo potrafił czymś zaimponować. Najlepiej wypadał, nucąc niemal pod nosem piosenkę księcia La donna e mobille, wtedy można było ocenić ładny z natury głos śpiewaka. Generalnie swoją partię Valls zaśpiewał bardzo nie po verdiowsku, bardzo po swojemu, ale z drugiej strony widać było, że wie, o co mu chodzi, i jako postać wypadł dość przekonująco.

W pomniejszych rolach Sparafucille i Magdaleny usłyszeliśmy Daniela Borowskiego i Monikę Ledzion. Powierzenie polskiemu basowi na stałe występującemu poza granicami kraju roli verdiowskiego zbira było rozczarowującą pomyłką. Prawie nie było go słychać! Postaci też nie stworzył żadnej, a Sparafucille to właśnie taka bardzo charakterystyczna rola. Nie wiem, czemu przypisać niepowodzenie artysty w tej partii, ale było ono kompletne. Monika Ledzion bardzo efektownie wypadła w roli seksownej kusicielki, śpiewała też przyzwoicie, choć to partia raczej dla soczystego altu. Jeśli do tego wszystkiego dodać grającą przyzwoicie, ale kompletnie bez ikry orkiestrę pod batutą Tiziana Severiniego, uzyskamy bardzo smętny obraz. Spektakl generalnie nudził, nudził tak bardzo, że z trudem wysiedziałam do końca, bardziej z towarzyskiego obowiązku niż chęci usłyszenia w wykonaniu Mikołaja Zalasińskiego finałowego Ah! la maledizione! Gorzej, wynudziłam się do tego stopnia, że mocno zastanawiam się, czy ponownie ryzykować wysłuchanie Rigoletta w Operze Narodowej z okazji gościnnego występu Piotra Beczały w roli księcia. Pewnie ciekawość zwycięży, zwłaszcza że na pociechę będzie jeszcze Piotr Nowacki – najlepszy polski Sparafucille, ale już opancerzam się psychicznie na resztę obsady. Smutne.

Katarzyna K. Gardzina