Trubadur 1(42)/2007  

The doctor will prescribe the appropriate dosage and treatment and may change the dose. Cost of metformin 500 mg in boots is off the paxlovid rebound rates price of 1000mg at a glaxosmithkline store if you order by 6pm friday 31 july. Den går att sälja i europa och bland eu:s medlemsstater.

Ivermectin helps to destroy the body’s natural defense system and stops the parasites, which causes hair loss. The body of information about generic medicines on comparison of generic medicines shows you the amount you can use of a single brand of a medicine (table 6.generic medicines in mettere del viagra femminile di nascosto this section have the same active ingredients as the original product but are produced using different methods. For the first time, a clinical trial has shown that the drug can help relieve depression in people with severe depression.

Wznowienia, ach, wznowienia

Opera Narodowa pod kierownictwem Janusza Pietkiewicza, Ryszarda Karczykowskiego i Tomasza Bugaja stara się rozbudować swój stały repertuar, przywracając do scenicznego życia tytuły lubiane i popularne, które każdy szanujący się teatr powinien przynajmniej od czasu do czasu grać. W ciągu ostatnich miesięcy na warszawską scenę wróciły więc Carmen, Nabucco i Halka w inscenizacjach sprzed kilkunastu i kilkudziesięciu lat.

CARMEN

Najmniej wartościową inscenizacją z tej trójki jest opera Bizeta w reżyserii Lecha Majewskiego i scenografii Janusza Kapusty, z kostiumami Hanny Bakuły. Zupełnie pozbawiony dramatyzmu spektakl składa się z ciągu dość brzydkich obrazków wzorowanych na malarstwie hiszpańskim, które jednak przeniesione na wielką scenę trącą swój styl i urodę i stają się kiczowatymi ozdobnikami do topornej scenografii. Jedynym elementem przedstawienia, który do dziś robi na widzach wrażenie zarówno oryginalnością, jak i ogromem, jest statua byka, symbol przedstawienia, dzieło sztuki teatralnej. Oczywista, nie samą scenografią czy nawet reżyserią opera stoi, i gdyby wśród papierowych głazów i tłumu chórzystów ubranych w źle skrojone mundury pojawiły się prawdziwe osobowości muzyczne, można by przymknąć oko na te mankamenty. Niestety, wznowieniowa obsada nie dała rady zamaskować śpiewem tego, co na scenie widać. Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak, jakkolwiek dysponuje ładnym głosem i dobrą techniką, nie potrafiła zbudować roli Carmen wystarczająco mocnej i wyrazistej. W I akcie kreacja śpiewaczki była trudna do przyjęcia, mocno wulgarna, przy tym z kłopotami wokalnymi. Później było coraz lepiej i w scenie z kartami wokalistka zbliżyła się do tego, aby można ją było nazwać Carmen. Niestety, finał okazał się przedramatyzowany i zakrzyczany, nie tylko zresztą z winy śpiewaczki. W ostatniej scenie musiała ona bowiem zmierzyć się z krzyczącym tenorem Mario Leonardim, któremu też od początku przedstawienia daleko było do stworzenia roli Don Josego. Interesujący, trochę metaliczny, trochę suchy, ale mocny głos śpiewaka zbyt często przeradzał się w krzyk, podczas gdy jego właściciel stał jak kołek albo stroił miny. O tyle pasował do roli Don Josego, że początkowo zupełnie nie wiedział, co ze sobą zrobić, później stopniowo rozkręcał się aktorsko, ale zapominał o dyscyplinie śpiewu. W efekcie na finał otrzymaliśmy wrzaskliwy duet Carmen i Don Josego, co może i było prawdziwe psychologiczne, ale z operowym wyrażaniem emocji za pomocą śpiewu nie miało wiele wspólnego. Pozostali protagoniści także nie zachwycali. Agnieszka Wolska zupełnie nie pasowała ani wokalnie, ani aktorsko do postaci Micaeli, wysilone dźwięki sprawiały więcej przykrości, niż przyjemności, choć nadał było słychać, jak ładnym materiałem artystka dysponuje. Niestety, używa go w sposób zupełnie niewłaściwy. O Escamillu Mikołaja Zalasińskiego doprawdy szkoda mówić. Jeśli dla artysty wystarczy wyjść na scenę w stroju toreadora, wypiąć pierś, wysunąć nogę i wykrzyczeć arię, to słuchacz i widz pozostaje bezsilny. Może uznać, że w tej inscenizacji Carmen Escamilla po prostu nie było. Na osłodę tych „niezapomnianych przeżyć” pozostała przyzwoita gra orkiestry pod batutą Jose Marii Florencio Juniora, który potrafił tchnąć nieco ducha w to przedstawienie, a przy tym starał się dobrze partnerować solistom, aczkolwiek partnerzy ci pozostawiali wiele do życzenia.

NABUCCO

To wznowienie zostało najwyraźniej przygotowane (a raczej nieprzygotowane) na tzw. wariackich papierach. Można się jedynie domyślać, ile prób poświęcono, aby Nabucco w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego i scenografii Andrzeja Kreutz Majewskiego pojawił się ponownie na deskach teatru Wielkiego. Jedną? Dwie? Niezwykle lubiane przez warszawską i nie tylko warszawską publiczność monumentalne i ponadczasowe widowisko zawsze się sprawdza, ale w warstwie muzycznej wszystko rozmijało się ze wszystkim. Orkiestra grała jak chciała, chór śpiewał sobie, soliści sobie, goniąc najczęściej ostatkiem sił umykający akompaniament orkiestrowy. Andrzej Straszyński prowadzący spektakl bardzo ekspresyjnie dyrygował, czym się dało, ale efekty wołały o pomstę do nieba. Przedstawienie było nudno-irytujące, bo kiedy nie było nudno, emocje ożywiały kiksy solistów i orkiestry. Elena Baramova obsadzona jako Abigail co prawda ma odpowiedni do tej partii głos, a nawet zdarzają jej się ładne momenty, ale to, co czasem emituje w dole skali, nawet najlitościwszy słuchacz musi nazwać skrzekiem, a każde przejście ze średnicy w górę lub w dół także obfituje w niezbyt przyjemnie niespodzianki. Andrzej Szkurhan dawno nie słyszany i nie widziany w Warszawie zachował wprawdzie głos o przyjemniej barwie, ale z udźwignięciem partii w całości miał spore problemy, zdarzały mu się fałsze i problemy z oddechem. Do tego w sferze scenicznej artysta był raczej żałosny lub komiczny, w zależności od chwili, niż władczy czy cierpiący. Bardzo przykre zaskoczenie, bo swego czasu całkiem przyzwoicie prezentował się w Warszawie jako Mazepa czy Rigoletto. Aleksander Teliga jako Zachariasz śpiewał bardzo nierówno, można podejrzewać, że miał jakieś problemy z głosem, bo zaczął źle, z chrypką i trudnościami z utrzymaniem frazy. Potem zebrał się w sobie na bardzo ładnie zaśpiewaną arię w II akcie, a w końcówce znów jakby odpuścił. Wypada pochwalić Agnieszkę Rehlis (Fenena) i Vasyla Grocholskiego (Ismaele), którzy w tym spektaklu jako jedyni śpiewali bez większych potknięć i niedostatków, tworząc całkiem przyjemną dla ucha parę.

HALKA

Ku mojej radości po niedługiej przerwie do repertuaru Opery Narodowej wróciła Halka Moniuszki w reżyserii Marii Fołtyn, scenografii Jadwigi Jarosiewicz i z choreografią Janusza Józefowicza pod batutą Antoniego Wicherka. To dobra, klasyczna inscenizacja, którą można bez obawy pokazać i zagranicznemu turyście, i dzieciom w wieku szkolnym -jasna, przejrzysta, osadzająca opowieść o góralce uwiedzionej przez panicza w tradycji szlacheckiej, klimacie rodem z ilustracji Zofii Stryjeńskiej – barwna i ciekawa. Szczęściem po niedługiej obecności (od poprzedniego wznowienia) ze spektaklu znikły „symboliczne wtręty”, czyli dwa ptaszyska straszące w trzecim akcie, za to pojawiło się kilka drugorzędnych innych zmian reżyserskich. Po doświadczeniu z Nabuccem obawiałam się, że i w dziele Moniuszki będą podobne kłopoty z poziomem orkiestry i zgraniem poszczególnych elementów. Tymczasem orkiestra zagrała bardzo przyzwoicie. Zadziwiająca natomiast okazała się obsada głównych partii. O ile pojawienie się w roli Janusza Adama Szerszenia jest zrozumiałe – śpiewak ten od czasu do czasu występuje np. w partii Jeleckiego w Damie pikowej, o tyle obsadzenie roli tytułowej przez polonijną artystkę Marię Knapik okazało się posunięciem brzemiennym w skutki. Kilka lat temu śpiewaczkę tę można było słyszeć i widzieć w półscenicznym wykonaniu Hrabiny w studiu radiowym, poza tym pozostaje ona w naszym kraju raczej nie znana. Warto więc może przytoczyć dossier artystki:

Śpiewaczka operowa polskiego pochodzenia, mieszkająca na stałe w Kanadzie, a występująca głównie w USA. W 2003 r. zwyciężyła w konkursie wokalnym Fundacji im. Gerdy Lissner w Nowym Jorku. Amerykański Instytut Kultury Polskiej w 2005 r. przyznał jej nagrodę dla Międzynarodowej Wschodzącej Gwiazdy Operowej. Jej występy w sezonie 2006/2007 to m.in. partia tytułowa w „Siostrze Angelice” Pucciniego i partia Neddy w „Pajacach” Leoncavalla z New York Grand Opera podczas letniego festiwalu w Central Parku, Mimi w „Cyganerii” Pucciniego z Kingston Symphony, partia tytułowa w „Halce” Moniuszki z Sarasota Opera, Donna Anna w „Don Giovannim” Mozarta z Opera Lyra Ottawa, sola wokalne w IX Symfonii Beethovena i III Symfonii Góreckiego w Carnegie Hall z New York Grand Opera Orchestra, „Glorii” Poulenca w Kennedy Center z londyńskim Royal Ballet oraz Washington Chorus. Wcześniejsze ważne występy operowe to: Liu w „Turandot” Pucciniego z New York Grand Opera w Central Parku, partia tytułowa w „Joannie d’Arc” Verdiego w Carnegie Hall z New York Grand Opera, Alice Ford w „Falstaffie” Verdiego z Ukraińską Operą Narodową oraz podczas tournée tego zespołu w Niemczech i Szwajcarii, Fiordiligi w „Cosi fan tutte” Mozarta, Mimi w „Cyganerii” z Jacksonville Symphony i partia tytułowa w „Tosce” Pucciniego, partia tytułowa w „Alzirze” Verdiego w Carnegie Hall, Mimi w przedstawieniu prawie nieznanej „Cyganerii” Leoncavalla z New York Grand Opera, partia tytułowa w „Hrabinie” Moniuszki w Warszawie oraz partia tytułowa w „Manon Lescaut” Pucciniego. Jest najmłodszą z Ośmiu Sióstr Knapik, zespołu, który dał ponad 2800 koncertów podczas tournée po Europie i Wyspach Brytyjskich. Odkąd miała pięć lat, Maria i jej siostry regularnie występowały w Polskim Radiu i Telewizji.

W Warszawie trudno było się dopatrzyć choćby śladów walorów, na jakie wskazywałaby powyższa biografia. Piskliwy, rozwibrowany do granic możliwości głos, fatalna dykcja, pretensjonalne aktorstwo… Czegoś takiego jeszcze w Halce nie widziano i nie słyszano, a na stołecznej scenie mieliśmy już bardzo różne Halki z Ukrainką i Japonką na czele. Dziwem wartym osobnego opisu było to, że do pierwszego i drugiego aktu biedna góralka, której dzieciątko z głodu umiera wyszła w paradnych czerwonych trzewiczkach za kostkę niczym urodzona szlachcianka. Trudno wprost orzec, czemu właśnie tę śpiewaczkę przyszło nam oglądać podczas wznowienia w Operze Narodowej, podczas gdy doskonałą Halką jest od ponad roku Wioletta Chodowicz, która zresztą będzie śpiewać w kolejnych spektaklach. Nadmienić wypada o słabym występie Adama Szerszenia – to śpiewak bardzo nierówny, ale jego rozwój budzi wielki niepokój. Głos wydaje się coraz bardziej zmęczony, suchy, bez blasku, w dodatku artysta przedziwnie skandował swoją partię. Za to na prawdziwe wyżyny swojej sztuki wzniósł się tego wieczora Krzysztof Bednarek jako Jontek.

Katarzyna K. Gardzina