Trubadur 2(43)/2007  

Bayer ag announced thursday it is suing us pharmacy cvs for charging customers without a prescription for a generic drug that is cheaper. Tofranil gebelik kategorisi yaparsız fiyatı için Maiduguri kapsamlı bir âlem yazılımı uygudur. Doxycycline is a broad-spectrum tetracycline antibiotic commonly used for prevention and treatment of various infections such as gonorrhea, chlamydia, pneumonia, and many others.

Drugstore.com has the best prices, coupons and promotions for the cheapest drugs, medicines, supplements and vitamins on the internet! If you do have a problem in staying hard during sex, however, using drugs to help you have a harder time may cause you to Zaraza have unpleasant adverse reactions. We are waiting for the list of potential sponsors to come in.

Cosi fan tutte Mozarta w Operze Wrocławskiej

Opera Wrocławska ma ostatnio szczęście do reżyserów. Nie tyle dlatego, że przyciąga „znanych i uznanych”, ale przede wszystkim dlatego, iż owi twórcy przyjeżdżają do Wrocławia z ciekawymi pomysłami. Tak też było w przypadku Michała Znanieckiego i jego inscenizacji Cosi fan tutte Mozarta. Obejrzałam ją prawie rok po premierze, gdy już dawno przeminęła premierowa ekscytacja (i obsada), i mimo że w spektaklu brakowało czysto wokalnych fajerwerków, wieczór zaliczyłam do bardzo udanych.

Znaniecki stworzył coś, co udaje się w dzisiejszych czasach nielicznym – inscenizację operowego klasyka (wyświechtanego, chciało by się rzec), która bawi, skłania do myślenia i jednocześnie świetnie się z owym klasykiem komponuje. Często odnoszę wrażenie, że dzisiejsi reżyserzy operowi miotają się między dwiema skrajnościami: albo uważają, że do stworzenia inscenizacji wystarczą mniej lub bardziej malownicze kostiumy (mniej lub bardziej z „epoki”), albo „aktualizują” daną operę na siłę jakąś szalenie wydumaną „koncepcją”. Znaniecki prezentuje zupełnie inne podejście. Inscenizacja ma mieć przede wszystkim ręce i nogi; decyzje reżysera, jakiekolwiek by nie były, muszą być uzasadnione; nie wystarczy tylko stworzyć na scenie jakiś obraz i na jego tle umieścić śpiewaków-aktorów we współczesnych czy też niewspółczesnych strojach – przedstawienie musi być „o czymś”, postacie muszą żyć, ich los powinien nas, widzów, obchodzić. Brzmi zbyt prosto i prozaicznie? Niech sobie brzmi, jak chce. W tym wypadku to podejście okazało się receptą na sukces. Artystyczny.

Cosi fan tutte Michała Znanieckiego (reżysera i scenografa przedstawienia) jest opowieścią na wskroś współczesną. Mamy więc designerowskie wnętrza, party przy basenie (świetne wykorzystanie nowych możliwości technicznych wrocławskiej sceny!); Dorabella i Fiordiligi zamęczają się na siłowni, by sprostać ideałom kobiecego piękna lansowanym przez pisma ilustrowane; w pierwszym akcie oglądamy na ekranie telewizora autentyczne zdjęcia żołnierzy wyjeżdżających do Iraku czy Afganistanu – wśród nich mają się wkrótce znaleźć Guglielmo i Ferrando. Wszystkie te elementy złożone są w spójną całość, tworząc wycinek naszego (bynajmniej nie spójnego) współczesnego świata. Do tego sensownie poprowadzone postacie: lekko zblazowane, choć niepozbawione uroku dwie młode pary, sceptyczna Despina i Don Alfonso – egzaltowany fryzjer, który brzydzi się wszystkim, co nie jest czyste, ładne i stylowe. Wszyscy oni są dalecy od doskonałości czy bohaterskości; są po prostu ludzcy, przypominają nam osoby, z którymi stykamy się na co dzień. Być może przypominają nam nawet nas samych.

Inscenizacja Znanieckiego to niezwykle udane połączenie komedii z głębszą refleksją nad naturą ludzką. Oglądało się ją świetnie, mimo że można było mieć różne zastrzeżenia do wykonawców. Zdecydowanie najmniej podobali mi się Jacek Jaskuła (Guglielmo) i Maciej Krzysztyniak (Don Alfonso). Guglielmo może nie jest szczególnie frapującą postacią, ale to nie powód, by czynić go postacią niemal zupełnie bez wyrazu. To również nie powód, żeby zapominać, iż pomiędzy piano a forte znajduje się cały szereg różnych odcieni i nie trzeba uparcie trzymać się jednego. Don Alfonso to z kolei wymarzona rola dla śpiewaków chcących pokazać swoje umiejętności aktorskie. Niestety, Maciej Krzysztyniak nie do końca tę okazję wykorzystał – miał świetne przebłyski, ale często w czasie jego recytatywów zalatywało nudą.

Honor panów w tym przedstawieniu ratował Adam Zdunikowski, który okazał się największą (bardzo pozytywną!) niespodzianką wieczoru. Ostanie moje doświadczenia z tym śpiewakiem nie napawały mnie zbyt wielkim optymizmem, a tu proszę – głos brzmiał świeżo i lekko; artysta nie miał żadnych problemów z górnymi dźwiękami i spośród wszystkich solistów imponował największa kulturą śpiewu. Słychać było, że Zdunikowski czuje Mozarta i bardzo dobrze czuje się w jego muzyce. Tak trzymać!

W przeciwieństwie do panów, panie zaprezentowały o wiele bardziej wyrównany poziom tego wieczoru, zarówno aktorsko (wszystkie trzy zaprezentowały się znakomicie od tej strony), jak i wokalnie. Wprawdzie Roma Jakubowska-Handke (Fiordiligi) zaczęła dosyć ostrożnie (czemu w sumie nie można się dziwić, biorąc pod uwagę zdradzieckie pułapki w Come scoglio w I akcie), jednak ze sceny na scenę słuchało się jej z coraz większą przyjemnością. Jej głos bardzo dobrze współbrzmiał z głosem Doroty Dutkowskiej (Dorabella), może niezbyt ciekawym, ale na pewno mądrze używanym. Początkowo myślałam, że wokalną gwiazdą wieczoru będzie Natalia Puczniewska (Despina), której perlisty sopran, niewielki, ale bardzo dźwięczny, brzmiał naprawdę obiecująco. I tylko ta ostra, skrzecząca góra, jakby dokręcona z innego modelu, psuła całe wrażenie. Mam nadzieję, że problem jest jedynie przejściowy, bo ta młoda artystka, świetnie również poruszająca się na scenie, mogłaby się interesująco rozwinąć.

Wszyscy śpiewacy mogli cieszyć się bardzo przyjazną dla nich orkiestrą, prowadzoną przez Małgorzatę Orawską. Nie bez znaczenia w tym przypadku pewnie jest fakt, że Małgorzata Orawska to przede wszystkim dyrygent chóralny (i to niezły, sądząc po ostatnich poczynaniach chóru Opery Wrocławskiej). Jako kierownik muzyczny przedstawienia operowego zadebiutowała niedawno i być może tym należy tłumaczyć to, że momenty bardzo piękne przeplatały się z takimi, w których napięcie frustrująco siadało. Jakby dyrygentka nie do końca była zdecydowana, jakie tempo nadać całemu przedstawieniu, jak rozłożyć akcenty i zapewnić równowagę między fragmentami lirycznymi a fragmentami, które powinny wręcz kipieć energią.

Jednak wszystkie wyżej wymienione niedociągnięcia wykonawcze nie zepsuły mi przyjemności słuchania i oglądania tego naprawdę dobrego przedstawienia. Przeszkadzało mi za to co innego – cięcia. Nie chodzi mi o to, że zręcznie wycięto jakiś mało interesujący fragment albo opuszczono jedną czy drugą arię, którą czasem z różnych względów się pomija (czasem ku wielkiej uldze publiczności.). We Wrocławiu postanowiono poszatkować całą operę i szatkownica nie ominęła praktycznie żadnej sceny. Jeden wers recytatywu tu, dwa tam, trzy i pół jeszcze gdzieś indziej. Wyleciały też dwie czy trzy arie, na czele z wielkim rondem Fiordiligi, Per pieta, z II aktu. Z jakiegoś powodu zachował się rozbudowany wstęp do tej arii, po którym została spora dziura. Do czego zatem odwoływał się autor eseju w programie przestawienia, podkreślając, jak ważny jest to fragment muzycznie i dramatycznie?

Przez jakiś czas myślałam, że jestem po prostu przewrażliwiona, bo bardzo tę operę lubię i może za dużo się jej nasłuchałam, ale w przerwie rozmawiałam z kilkoma osobami, które Cosi słyszały raz, dwa razy w życiu. I też im się wydawało, że czegoś chyba brakuje, że niektóre fragmenty jakoś dziwnie się urywają. Do dziś zastanawiam się, czym te cięcia były spowodowane – mam nadzieję, że powodem nie była jedynie chęć wypuszczenia widzów z teatru jakieś 20 minut wcześniej (co się niewątpliwie udało). A może we Wrocławiu odkryto jakąś nieznaną wcześniej edycję krytyczną dzieła Mozarta? Hmm.

Anna Kijak