Trubadur 2(43)/2007  

It could make the body more susceptible to certain infections and lead to an increased risk of ovarian failure. The first dose is often Tchamba very effective in relieving pain, but it might take more than two doses to achieve this. Allopurinol is used in the treatment of gout, hyperuricemia (high blood uric acid), and gouty arthritis, and also, more rarely, as a diuretic.

It is a long-term antibiotic prescribed in some cases for people who have a sensitive stomach, or who take the drug for a long time. The first vet we met in adelaide was one viagra für frauen kosten of my friends. This product is available as an over-the-counter drug.

Przypowieść o dobrym władcy
czyli Henryk VI na łowach w WOK

Ta premiera, pierwsza po dłuższym czasie w Warszawskiej Operze Kameralnej, zapowiadała się najmniej interesująco spośród kilku planowanych. Nawet sami artyści wypowiadali się o niej początkowo bez zbytniego entuzjazmu – ot, taka polska ramota i to w dodatku „sklejana” z muzyki z jednej opery z librettem z innej sztuki, w dodatku przefiltrowanym przez współczesne pióro Wojciecha Młynarskiego…

Ponad 30 lat temu z inspiracji Zygmunta Latoszewskiego i Stefana Sutkowskiego Kazimierz Dejmek wspólnie z Wojciechem Młynarskim dokonał swoistej „reanimacji” najlepszej ponoć pod względem muzycznym opery Karola Kurpińskiego Pałac Lucyfera. Do muzyki tego dzieła dodali zupełnie inne libretto, które oparli na sztuce Wojciecha Bogusławskiego. Tak powstała opera Henryk VI na łowach, którą w 150. rocznicę śmierci Kurpińskiego i 250. rocznicę urodzin Bogusławskiego już w swoim teatrze wystawiła Warszawska Opera Kameralna. W reżyserii Jitki Stokalskiej i celowo naiwnej scenografii Jana Polewki (długoletniego współpracownika Dejmka) przybrała ona kształt uroczy, by nie powiedzieć – rozkoszny. Surowe z początku dziełko z każdą chwilą mijającej premiery coraz bardziej wciągało i przekonywało do siebie i widzów, i wykonawców. Opera okazała się zgrabna, ładna, dowcipna i niebywale aktualna, w dodatku pozwoliła przynajmniej kilkorgu wykonawcom stworzyć prawdziwe wokalno-aktorskie kreacje, z drugo- i trzecioplanowymi charakterystycznymi rólkami włącznie.

O czym traktuje Henryk VI na łowach? Podobnie jak to było w innych dziełach okresu Oświecenia, gloryfikuje dobroć i wierną służbę, prostotę i szlachetność oraz honor prostych ludzi w zetknięciu z zepsutym środowiskiem dworu i wysoko urodzonych. Szlachetny i mądry władca przekonuje się o tej wyższości swych ubogich poddanych, przebywając wśród nich incognito, i potem należycie nagradza ich uczynki, a karze tych, którzy wobec nich zawinili, niezależnie jak wysokiego są urodzenia. Pokrzywdzonym okazuje się Ryszard, syn strażnika lasów króla Anglii, którego ukochaną Betsy zdradliwy koniuszy milorda Rydynga zwabił do swego pana obietnicą ożenku. Gdy dziewczyna zorientowała się, że nic z deklaracji milorda nie zostanie spełnione, a ona została zhańbiona, uciekła z zamku i wróciła w rodzinne strony, nie licząc na pamięć i przebaczenie ukochanego, ale chcąc przebłagać swego starego ojca. Gdy o niewinności Betsy przekonuje się nie tylko Ryszard, ale i jego ojciec Ferdynand Kokl, postanawiają bronić dziewczyny przed ponownymi zakusami lorda, który najpierw przysyła swego sługę, by odzyskał uciekinierkę, a potem przybywa sam. Leśniczy wraz z synem dają mu odpór, choć mogliby obawiać się zemsty potężnego pana. W swym domu dają schronienie Betsy i zapraszają też jej ojca młynarza.

W nocy Kokl wyprawia się do lasu na cowieczorny obchód przed zapowiedzianym na następny dzień królewskim polowaniem. Liczy na to, że nazajutrz będzie mógł przedstawić osobiście królowi swoją i syna krzywdę i prosić o sprawiedliwość. W lesie spotyka zagubionego „dworaka”, którym jest sam król, który odłączywszy się od reszty polującyc,h zgubił drogę w ciemnościach. Kokl nie chce go w nocy wyprowadzić z lasu, bo obiecał żonie wrócić do domu, ale ofiaruje nieznajomemu gościnę u siebie. Podczas wizyty w domu leśniczego król poznaje szlachetność obyczajów i prawość jego mieszkańców, ujmuje go gościnność uroczej gospodyni, wysłuchuje też z tajonym oburzeniem opowieści o występkach Rydynga wobec tej rodziny. Wciąż nie zdradzając swego incognito, obiecuje Koklowi, że wstawi się za nim „u króla”. Rano opuszcza gościnny dom i udaje się do swego dworu na polowanie. W tym czasie podstępny Rydyng nasyła na Kokla obchodzącego lasy królewskich żołnierzy. Na szczęście w tym czasie zjawia się król ze swą świtą i wymierza sprawiedliwość. Publicznie żąda, by lord naprawił krzywdy, jednak Betsy nie pragnie ożenku z tym, kto ją skrzywdził. Sprawiedliwi zostają pocieszeni, Kokl otrzymuje zaszczytne stanowisko u dworu i dobrą pensję, jego żona cieszy się, że będzie mogła smażyć swe „małdrzyki” na pański dwór (który pamięta z młodości, gdy tam pracowała), a młodzi – Ryszard i Betsy mogą się połączyć w miłości. Trzej lordowie, których leśniczy wzięli w dyby jako podejrzanych o kłusownictwo, odzyskują wolność. A potem, jak można domniemywać, wszyscy żyją długo i szczęśliwie.

Mimo że akcja opery rozgrywa się w dawnej Anglii, całość ma wyraz prawdziwie staropolski. Angielski strażnik lasów nosi kontusz i zachowuje się jak stary szlachciura, a muzyka co rusz pobrzmiewa polonezem. Jest to zresztą perła polskiej tradycji muzycznej, bo Kurpiński był rewolucyjnym kompozytorem, w wielu momentach wyprzedzającym geniusz Rossiniego. Świadczy o tym piekielnie trudna koloraturowa aria Betsy w zakończeniu II aktu. W ujęciu Stokalskiej i Polewki na scenie pojawia się przedziwnie spójna mieszanina symboli – Ryszard nosi strój a la Robin Hood, ale jego ojciec – kontusz. Król wygląda najbardziej na odwzorowanie Stanisława Augusta Poniatowskiego, a jego milordowie na sfrancuziałych gogusiów, jacy zapełniali dwór. Wszystko to z malowaną, specjalnie płaską scenografią z komicznymi rekwizytami jak gałąź spadająca podczas burzy (jeden ze śpiewaków wnosi wtedy napis „straszna burza”), czy łbem łosia wychylającym się zza krzaka, stwarza sielską atmosferę. Ulubione gagi Jitki Stokalskiej, czyli m.in. wspomniane napisy wnoszone na tabliczkach przez epizodyczne postaci dodawały komizmu tej i tak bardzo komicznej (zapewne również dzięki wkładowi Wojciecha Młynarskiego) operze. Mimo że wielokrotnie uderza on w górne tony, mówiąc o dobru ojczyzny i narodu, o powinnościach mądrego władcy mądrego przez mądre ustawy (jakież to aktualne), to spektakl ogląda się lekko z poczuciem naturalnego uszlachetnienia poprzez zabawę.

Dała ona zadziwiająco szerokie pole do popisu artystom wcielającym się w główne, ale także poboczne role. Z przyjemnością słuchało się i oglądało w pierwszej obsadzie Tomasza Piętaka jako Ryszarda (tylko czy jest on pewien że jest barytonem?) i Jakuba Grabowskiego jako koniuszego milorda. Nieco słabiej prezentował się Sylwester Smulczyński jako zły milord, chyba ta rola nie pasowała do jego emplois. Za to klasą samą dla siebie jest para: mistrz i wychowanka. Mowa o Jerzym Artyszu z ciepłem i godnością kreującym postać króla i Annie Radziejewskiej w roli fertycznej żony strażnika lasów – doskonałej, przezabawnej, ujmującej, przyciągającej całą uwagę publiczności, gdy tylko znajdzie się na scenie. Dobrze też spisał się Dariusz Machej z rozmachem wcielający się w postać Kokla, gdyby tylko można było u niego liczyć na ładniejsze legato i na lepszą dykcję… Podobnie u Tatiany Hempel, która wcieliła się w postać Betsy. Nie do przebicia byli za to trzej milordowie wzbudzający salwy śmiechu swoją sceną w lesie i spotkaniem z gajowymi – wielkie brawa dla Wojciecha Parchema, Grzegorza Zychowicza i Mariusza Szczepanowskiego.

W wielu punktach druga obsada nie ustępowała pierwszej, a nawet można zaryzykować twierdzenie, że ją przewyższała. W swoich rolach brylowali Andrzej Klimczak (Kokl) i Dorota Lachowicz (jego żona Małgorzata). Oboje ozdobili swoje partie tyloma aktorskimi niuansami i tak dobrym śpiewem, że mogą je zapisać na konto swoich największych sukcesów. Dariusz Górski z uczuciem i niewymuszoną elegancją wcielił się w postać króla Henryka, zaś Robert Szpręgiel nareszcie pokazał, że Ryszard to partia barytonowa. Zapalczywym Rydyngiem był Rafał Bartmiński, a jego sprytnym koniuszym Zdzisław Kordyjalik. I tu również zabawni byli milordowie (Krzysztof Kur, Krzysztof Matuszak i Piotr Chwedorowicz), ale także nękający ich gajowi: Piotr Rafałko i Bogdan Śliwa. W roli chóru w ostatniej scenie (wpadająca w ucho pieśń Na łów, na łów) wystąpił Zespół Solistów Warszawskiej Opery Kameralnej, a grał Zespół Instrumentów Dawnych Klasycznych Musicae Antiquae Collegium Varsoviense pod dyrekcją Tadeusza Karolaka. Był to kolejny raz po Krakowiakach i góralach (nagranych na płyty), kiedy to muzykę staropolską WOK stara się wykonywać zgodnie z obowiązującymi trendami na instrumentarium z epoki.

Katarzyna K. Gardzina