Trubadur 2(47)/2008  

It is also important to take clomid during your late menstrual cycle before going through perimenopause when the level of estrogen drops. It is important for you to consult with your doctor or medical professional prior to starting any new medication https://nsyc.de/7352-oral-jelly-100mg-kaufen-93157/ and prior to trying any new treatment. I've also created this post to discuss the topic of online courses.

This is an important question that i've been dying to answer. In addition, nolvadex viagra hausarzt kosten Mazinde may have some mild to moderate stimulant effects that may improve the mental state. The drug, a common and effective treatment for many skin and eye problems, was introduced in 1958 as penicillin.

Mdły Don Juan

Gioacchino Albertini tworzył w Polsce w okresie panowania króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, działał zarówno jako dyrygent, jak i kompozytor. Bardziej niż twórczość związała go z naszym krajem żona Polka, podobno bardzo urodziwa. Najpierw w 1780 roku otrzymał posadę kapelmistrza księcia Karola Radziwiłła w Nieświeżu. Po dwóch latach został kapelmistrzem kapeli królewskiej („nadworny dyrektor muzyczny”), ale w dwa i pół roku później, w 1785, wstąpił na służbę do bratanka króla i mając w ten sposób zapewniony byt, dzielił swoje życie artystyczne miedzy Polskę (tu mieszkał na stałe) i rodzinne Włochy. Z dzieł Albertiniego skomponowanych w Polsce znamy m.in. Mszą uroczystą skomponowaną na cześć króla Stanisława Augusta oraz okolicznościową kantatę. Włoski maestro pisał też liczne komedie muzyczne dla publicznego teatru warszawskiego, a także nieodzowne wstawki baletowe. Komponował także w zależności od potrzeb dworskich uroczystości i koncertów utwory instrumentalne i chóralne. Don Juana czyli libertyna ukaranego (bo taki podtytuł nosi dzieło Albertiniego) skomponował w 1782 roku we Włoszech, a wystawił – z polskim librettem pióra Wojciecha Bogusławskiego dokładnie 23 lutego 1783 roku w Teatrze Narodowym w Warszawie. Opera zdobyła bardzo duże powodzenie wśród publiczności i była często grywana. Niech zresztą miarą jej sukcesu będzie fakt, że mimo przywiezienia do Warszawy Don Giovanniego Mozarta przez włoską trupę Domenica Guardasoniego, dziełko Albertiniego utrzymywało się na warszawskim afiszu, z przerwami, przez prawie 30 lat!

Odtworzenie i wystawienie opery współcześnie przez Warszawską Operę Kameralną nie było rzeczą łatwą i oczywistą, jak by się mogło wydawać. Sęk w tym, że partytura Albertiniego nie zachowała się. Ta, na podstawie której dokonano rekonstrukcji utworu, pochodzi prawdopodobnie z 1792 roku (jest przechowywana w bibliotece Konserwatorium Luigiego Cherubiniego we Florencji) i być może znacząco różni się od wersji pierwotnej. Również starodruk libretta Wojciecha Bogusławskiego nie zachował się w całości stąd konieczne były uzupełnienia, których dokonała Joanna Kulmowa, wielokrotnie wcześniej współpracująca z WOK w podobnych przypadkach (np. przy libretcie Szarlatana Kurpińskiego). Opera Kameralna przymierzała się do przedstawienia Don Juana stopniowo. Najpierw wykonano go w wersji koncertowej z librettem włoskim, potem w podobny sposób, ale już z tekstem polskim uzupełnionym przez Kulmową. Na koniec pojawiła się wersja sceniczna w reżyserii Jitki Stokalskiej, scenografii Marleny Skoneczko (wyjątkowo tym razem nieudanej, złożonej z wzorkowatych zastawek) i z ruchem scenicznym Aleksandry Dziurosz.

Na pewno zachwyt dla dzieła Włocha był u jemu współczesnych bardziej uzasadniony niż nam się dziś wydaje. Archaiczne dialogi mają dla nas urok wyłącznie jako „zabytkowa” ramotka – bardziej niż wzruszać – śmieszą. Te prześmieszne dialogi np. o żabach i wężach podawanych na uczcie u Komandora, które bardzo szkodzą na żołądek to zresztą wbrew pozorom największy atut dzieła. Muzyka jest, i owszem, przyjemna, w duchu epoki, ale bez zachwytów, nie zanucimy jej raczej po wyjściu ze spektaklu, ani też nie zafrapuje nas jakoś szczególną innowacyjnością. Najbardziej jednak operze Albertiniego zaszkodziła wizja sceniczna nadana jej w WOK, zawieszona gdzieś między abstrakcją a groteską, ni to stylizowana ni to tradycyjna, nie wiadomo też, czy realizatorki chciały nadać dziełu rys dramatyczny i tragiczny (czemu przecież podporządkowane było libretto i wydźwięk opery w czasach kompozytora) czy komiczny, czy wręcz farsowy – do czego skłaniałby dzisiejszy odbiór dzieła niepozwalający na poważne traktowanie tekstów wyśpiewywanych przez postaci. I bez tego libretto obfituje zresztą w komiczne sceny z udziałem osób „niskiego pochodzenia” jak to w tradycji dell’arte i operze włoskiej bywa – służącego Tiburzia, Lisetty i Ercolina. To właśnie dzięki tym akcentom komicznym Don Juan w wersji koncertowej bardzo przypadł mi do gustu i oczekiwałam powtórzenia tego efektu na scenie – nic jednak bardziej mylnego.

Zamiast którejś z tych wyrazistych dróg dostaliśmy zlepek chwytów od bufonady po współczesny teatr ruchu. Niektóre pomysły były nawet ciekawe, ale razem stanowiły ciężkostrawny konglomerat. Nie wiadomo ,czy wsadzenie Komandora na wielkiego gipsowego konia (jeszcze żywego Komandora!) miało mieć wydźwięk komiczny, czy też tak tylko wyszło… Komizm nie pasował akurat do scen z udziałem tej postaci bardzo szlachetnej a nawet wzruszającej w wyrazie (szczególnie w wykonaniu Wojciecha Parchema). To zresztą bardzo trudny do zaakceptowania przez melomanów fakt, że Komandor śpiewa tenorem!

Świetni w swych rolach służących byli Justyna Stępień i Robert Szpręgiel, ale i tak nie było to to, na co zwykle stać tych śpiewaków. Nie dziwię się np. Justynie Stępień, że czuła się być może skrępowana, pojawiając się na scenie w bardzo nietwarzowej, poszerzającej i jeszcze niedopasowanej jaskrawożółtej sukni. Większość pozostałych ról była i zbyt mało wyrazista i po prostu zbyt skromna, by śpiewacy w nich występujący mogli coś z nich zrobić – tym bardziej, że pani reżyser jakoś zupełnie nie miała pomysłu na to, co zrobić z dość sztampowymi wyrazami miłości czy innych uczuć przez nich wyśpiewywanymi. W roli Donny Anny broniła się, jak mogła, Marta Wyłomańska, zawiodły ją jednak koloratury i kadencje, a i barwa głosu czasem przybierała nieprzyjemny nosowy odcień. Donna Anna to u Albertiniego wiecznie wahająca się kobieta zakochana w uwodzicielu, ale i pomna swych obowiązków wobec ducha ojca, honoru rodziny i własnej czci. Jej hamletyzujące skargi „zabijać czy nie?” brzmią jednak zbyt śmiesznie w naszych uszach, by przejęły na serio dusze słuchaczy. Podobnie było z Leszkiem Świdzińskim w roli tytułowej. Artysta nie był, jak zwykle, swobodny scenicznie, głosowo też chyba nie najlepiej dysponowany i błyskotliwy. Wyglądało, jakby rola ciążyła mu (ba, który tenor nie chciałby móc wcielić się w Don Juana, u Mozarta zarezerwowanego dla barytonów) i przez to śpiewak był zupełnie nieprzekonujący. Bohaterem wieczoru stał się sługa swego pana – Ercolino Andrzeja Klimczaka. Artysta świetnie wczuł się w farsowy charakter postaci (błazna i spryciarza podszytego tchórzem), ale i ładnie zaśpiewał to, co miał do zaśpiewania. Pod tym względem Ercolino może nie ma się czym popisać od strony wokalnej, ale jego monolog mający rozśmieszyć pana (gdzie udaje słynnego kastrata) czy piosenka Piękne dziewczęta, stare, młode, ja wszystkim wam dowiodę… po prostu zapadają w pamięć i zyskują aplauz publiczności. Podsumowując wrażenie artystyczne jakie pozostawia Don Juan Albertiniego w wersji scenicznej, użyłabym słów nudny, rozciągnięty, mdły, mimo paru zabawnych momentów. Spektakl znudził mnie do tego stopnia, że nie wybrałam się chyba po raz pierwszy od wielu lat na drugą obsadę. Po prostu nie mogłam sobie wyobrazić wysiedzenia jeszcze raz na tym spektaklu, nawet jeśli wszyscy śpiewacy śpiewaliby jak anioły, a orkiestra grała wspaniale (której zresztą nic zarzucić nie mogłam). Nie wiem więc jak wykonali swe partie Sylwester Smulczyński, Małgorzata Rodek, Tomasz Piętak, Tomasz Rak, Anna Mikołajczyk i inni.

Katarzyna K. Gardzina