Trubadur 3(36)/2005  

Tadalafil, a medication that is in the sildenafil family of drugs, appears to be the first ed treatment approved by the fda that has been shown to be an effective and cost-effective treatment. The company has Reuleuet made a strong effort to reverse the trend, and the results are expected to improve going forward. The method consists of two steps: thiopental induction and maintenance of anesthesia.

Briefly, for *in vivo* experiments, one female mouse of each strain was injected via the tail vein with 10 mg/kg *t. The most common antibiotics taken for the treatment of bacterial infections in adults include cefuroxime, amoxicillin, cephalexin, Ţahţā doxycycline, erythromycin, and ciprofloxacin. In the case of this particular routine, it's really two different routines that you follow.

Cykl Za kulisami teatru:
Rozmowa z Januszem Chojeckim
Pracownia perukarska, szewska, krawiecka, kwiaciarska, modniarska
Pracownia farbiarska, magazyn materiałów i kostiumów
Sekcja dekoracji
Ambulatorium, garderoby
Praca inspicjenta
Dział obsługi widzów
Realizatorzy dźwięku
Dział sceny
Sekcja oświetlenia
Praca baletmistrza
Muzeum teatralne
Teatr Wielki na walizkach


Traviata pod palmami
czyli Teatr Wielki na walizkach

Do tej pory miałam już okazję przedstawić na łamach Trubadura pracę artystów, zespołów technicznych, krawców, szewców, modelatorów, garderobianych oraz baletmistrza, inspicjenta, realizatora dźwięku i oświetleniowców. Zajrzałam też do magazynów i archiwów Muzeum Teatralnego. Wszystko to jednak miało miejsce w gmachu Teatru Wielkiego, w którym całą dobę z różnym natężeniem tętni życie opery i baletu. Z opowiadań dyrektora Janusza Chojeckiego, Teresy Krasnodębskiej, Stanisława Zięby i Andrzeja Wróblewskiego dowiedziałam się też wielu ciekawych rzeczy o organizacji pracy teatru podczas wyjazdów i występów gościnnych. Teraz jednak nadarzyła się sposobność, by to wszystko zobaczyć na własne oczy – z Operą Narodową pojechałam na Cypr.

Zespół TW występował tam już trzykrotnie. Publiczność przybywająca na doroczny Pafos Aphrodite Festival oglądała w wykonaniu warszawskiego zespołu kolejno: Nabucca i Greka Zorbę, Turandot, a w ubiegłym roku Rigoletta. Tegoroczny festiwal odbył się pod znakiem Traviaty Giuseppe Verdiego. Spektakl ten utrzymuje się prawie bez przerwy na stołecznej scenie od premiery obecnej inscenizacji w 1987 roku. Wyreżyserował ją Marek Weiss-Grzesiński, scenografię zaprojektował Wiesław Olko, kostiumy – Irena Biegańska. Barwna inscenizacja utrzymana w dobrym klasycznym stylu nie starzeje się i wciąż przyciąga do Opery Narodowej miłośników tego tytułu i pięknych melodii Verdiego.

Podróżując z zespołem opery, przekonałam się, że artystom nie jest oszczędzone nic z niewygód „cygańskiego żywota”. Na Cypr na lotnisko w Larnace dotarliśmy grubo po drugiej w nocy. Zanim dojechaliśmy autokarem do miejsca przeznaczenia, czyli niemal na drugi koniec greckiej części wyspy, prawie świtało. Nic zatem dziwnego, że pierwszy dzień w Pafos wszyscy spędzali wypoczywając lub po prostu odsypiając nocną podróż. Zresztą na Cyprze o tej porze roku przez większą część dnia można co najwyżej odpoczywać w cieniu lub klimatyzowanym pomieszczeniu. Polacy stęsknieni do słońca mimo wszystko wybierali cień drzew lub parasoli nad basenem czy brzegiem morza. Mnie ciekawiło przede wszystkim miejsce prezentacji spektakli, do którego też natychmiast udałam się dzięki uprzejmości dyrektora Jerzego Bojara, rozporządzającego wynajętym samochodem.

Gdy zjawiam się po raz pierwszy w gotowych już dekoracjach, rozpoczyna się sjesta – portowy „teatr” jest pusty, tylko cypryjski strażnik uprzejmie mówi: Dzień dobry. Zmartwieniem realizatorów jest specyfika mikroklimatu Pafos. Mimo upału cały czas panuje tam duża wilgotność. Wieczorem od morza napływają kłęby pary, dekoracje, a zwłaszcza pluszowe kanapy w salonie Violetty nasiąkają wilgocią. Na szczęście suszy je w ciągu dnia gorące cypryjskie słońce. Jednak już w połowie wieczornej próby wszystko zaczyna się od nowa. Oglądając przez dwa kolejne wieczory przedpremierowe próby, również padam ofiarą tej wilgoci – muszę starannie chronić przed nią aparat fotograficzny, chowając go za każdym razem do futerału, który także staje się wilgotny, podobnie jak włosy i ubranie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w dniu premiery pojawił się silny wiatr, który choć przysporzył artystom innych problemów, w dużym stopniu przegnał dokuczliwą wilgoć.

Na potrzeby prezentacji w plenerze, na tle średniowiecznego zamku z czasów Lusignanów, do Traviaty przygotowano specjalne dekoracje. Ich najniższy poziom to meble – krzesła, stoły i pluszowe kanapy z warszawskiego przedstawienia. Wyżej pojawiły się dodatkowe elementy zabudowujące bardzo rozciągniętą wzdłuż scenę zbudowaną na portowym kanale, a na murach fortecy zawieszono malowane na płótnie „dachy Paryża”. Na samym szczycie zameczku stanął czterometrowy wiatrak wzorowany na budynku kabaretu Moulin Rouge. Bogaty salon Violetty Valery, ozdobiony kryształowymi świecznikami, malowidłami i dywanami, w kolejnych aktach był pomysłowo przekształcany w ogród, kasyno i wreszcie w szpital. Dekoracje przypłynęły trzy tygodnie wcześniej statkiem, na miejscu zmontowała je wysłana także wcześniej ekipa techniczna.

Wyobrażać sobie, jak skomplikowanym przedsięwzięciem jest prezentacja widowiska operowego pod gołym niebem, z dala od macierzystego teatru, to jedno, a widzieć to – drugie. Drobniejszy sprzęt oraz instrumenty przyjechały na kilka dni przed spektaklami specjalnymi tirami. Na Cypr przewieziono ponad setkę kostiumów, peruk, rekwizytów, a wszystkie zespoły liczyły łącznie ponad 180 osób. Tak dużego widowiska nie da się zrobić „na pół gwizdka”. Do obsługi potrzeba garderobianych, które sprawnie przebiorą artystów podczas przedstawienia, a po nim odpowiednio zabezpieczą stroje; potrzeba oświetleniowców, elektryków, techników, nie mówiąc już o realizatorach dźwięku. Ich zadaniem było przygotować nagłośnienie spektakli, bowiem amfiteatralna widownia na metalowych podporach, otwarta z obu stron i otoczona wodą, nie ma żadnych walorów akustycznych. Cały dźwięk: gra orkiestry, śpiew chóru i solistów musiał być zebrany przez mikrofony i mikroporty, i wyważony na konsolecie, za którą zasiadali Andrzej Sasin i Małgorzata Skubis. Wykonawcy musieli uważać, aby mikroport nie zawadzał o kostium, bo powstają trzaski, aby nie spadł z głowy, nie rozłączył się… – w Pafos nie ma jak wejść za kulisy, aby coś poprawić, bo kulis nie ma. Nie ma także kabiny inspicjenckiej – miejscem dowodzenia staje się więc stolik ustawiony z boku widowni, zaopatrzony w mikrofon łączący inspicjenta z zespołem na zapleczu i w prowizorycznych garderobach znajdujących się w przenośnych kontenerach.

Próby zaczynają się pod wieczór i trwają do północy, próby świateł – do trzeciej nad ranem. Opera ma dwa dni, aby przygotować dwie obsady w dużej mierze złożone z zaproszonych artystów, którzy nie znają warszawskiego spektaklu. Wiele rozwiązań scenicznych trzeba na poczekaniu zmieniać – nad tym głowi się reżyser Traviaty Marek Weiss-Grzesiński. Pierwsza próba reżyserska ciągnie się długo, bo dopiero na scenie można zbudować sytuację sceniczną. Także od chóru reżyser wymaga, aby zagrał naturalnie, wcielił się w poszczególne role, stworzył mikroscenki na wielu planach. Po raz pierwszy pojawiają się gościnni soliści: Ukrainka Victoria Lukianetz – Violetta, Rosjanin Wsiewołod Griwnow – Alfred i Brytyjczyk Mark Holland – Germont. To pierwsza obsada, która wystąpi na Pafos dwukrotnie wraz z Anną Lubańską w partii Flory. Podczas próby muzycznej można już ocenić, że wszyscy rozporządzają pięknymi głosami, na ocenę interpretacji trzeba jednak poczekać do premiery. Nad stroną muzyczną czuwa Jacek Kaspszyk, którego warszawska interpretacja podczas wznowienia i kolejnych spektakli Traviaty była wspaniała i poruszająca. Również na Cyprze orkiestra odkrywa przede mną wciąż nowe niuanse Verdiowskiej partytury, mimo bądź co bądź „polowych” warunków występu. Chór przygotowuje jak zwykle Bogdan Gola, a kilkuosobowy balet występujący w III akcie – Emil Wesołowski. Oba zespoły muszą odrobinkę zmienić swoje warszawskie nawyki: chór przećwiczyć trochę inne ustawienie, balet przyzwyczaić się do innych rozmiarów sceny.

Drugi dzień na Cyprze mija podobnie jak pierwszy. W południe wszyscy uciekają przed upałem. W porze sjesty, czyli od 12 do 17 życie na wyspie niemal zamiera. Śpiewacy, instrumentaliści i tancerze chronią się pod plażowymi parasolami i zażywają morskich kąpieli. To jedyna okazja, by zobaczyć pluskających się zgodnie operowych bohaterów od Violetty i Alfreda (a właściwie Violett i Alfredów, bo obsada tych partii jest podwójna) po Florę, barona, Gastona i kierownicze grono teatru. To dla wszystkich bardzo przyjemna strona wyjazdu na wyspę Afrodyty.

Wieczorem odbywa się próba reżyserska drugiej obsady i próba generalna. To dla mnie kolejna okazja, by usłyszeć Amerykankę Kelly Cae Hogan, którą słyszałam do tej pory tylko podczas próby do Salome w Warszawie (spektakl z jej udziałem został odwołany). Jako Alfred towarzyszy jej Joel Weiss – prywatnie mąż sopranistki. Drugą obsadę dopełniają dwie lokalne gwiazdy operowe: Kyros Patsalides (Germont) i Katerina Mina (Flora). Śpiewacy próbują markując, mrucząc i podśpiewując pod nosem, aby za dwie godziny już pełnym głosem zaśpiewać próbę generalną. Po jej zakończeniu widać, jak dwie zupełnie różne Traviaty zobaczy publiczność festiwalu. W drugoplanowych rolach na Cyprze wystąpią ci sami soliści, co w Warszawie: Elżbieta Pańko – Annina, Jacek Parol – Gaston, Czesław Gałka – baron Douphol, Robert Dymowski – markiz d’Obigny, Ryszard Morka – doktor Grenvil oraz członkowie chóru w rolach lokaja, posłańca i ogrodnika Giuseppe.

Po zakończeniu próby generalnej realizatorzy mają jeszcze wiele uwag do artystów i zespołów, w tym do techników. Główną troską jest sprawna zmiana dekoracji, której trzeba dokonać na oczach widzów. Przerwy mają trwać ok. 20 minut, w tym czasie przed II aktem całą „dolną” dekorację trzeba zasłonić panelami pokrytymi zielonymi liśćmi, ustawić meble ogrodowe. Przed III aktem w ten sam sposób trzeba zlikwidować „ogród” i wrócić do salonu przekształconego w kasyno. Przed sceną w szpitalu w niespełna 9 minut należy zasłonić dekoracje białymi płachtami, wnieść łóżko i rekwizyty. Scenografię projektu Wiesława Olko ożywiają światła, nad którymi nocami pracują Stanisław Zięba i Jerzy Bojar. Dopiero podczas długotrwałych prób scenicznych dobrane zostaje właściwe oświetlenie, jego kolor i intensywność w poszczególnych scenach i na różnych elementach scenografii. Oświetleniowcy zresztą nigdy do końca nie są zadowoleni z efektu i z wieczora na wieczór udoskonalają swoje dzieło. Pan Stanisław podczas przerw w próbach uczy mnie podstawowych słów po grecku i poleca ciekawostki Pafos i okolic do zwiedzenia. Obiecuje zabrać mnie na szczyt zameczku, abym mogła obejrzeć z bliska dekoracje i zobaczyć widok z góry.

W dniu premiery soliści i dyrygent wyjątkowo udają się do portu wynajętym busem. Okazuje się, że jest to jeden z zabawniejszych momentów pobytu na Cyprze, choć początkowo niefrasobliwość miejscowego kierowcy budzi raczej irytację. Cypryjczyk najpierw spóźnia się 15 minut, a następnie sprawia wrażenie, jakby żył w pełnej nieświadomości, że wiezie śpiewaków na występ. Absolutnie nie spieszy się ani z pokonywaniem niedługiej trasy, ani z rozwiązywaniem problemów z dojazdem. Na nic zdają się krzyki i złorzeczenia, a w końcu chóralny śmiech i komentarze śpiewaków w trzech językach. W dodatku w busie panuje temperatura wprost arktyczna. Kiedy wreszcie, pękając ze śmiechu, wysiadamy z mroźnego wnętrza, wokół unoszą się kłęby pary. Śpiewacy, bardziej ubawieni niż zdenerwowani, udają się do garderób. Do spektaklu pozostała godzina. Nawet bez zegarka po dwóch wieczorach spędzonych na widowni doskonale orientuję się w porze dnia – słońce właśnie chowa się za cyplem, którego wysuszona ziemia skrywa najcenniejszy zabytek Pafos – mozaiki z II w. n. e. Chór udaje się do budynku usytuowanego u wejścia do „teatru” na rozśpiewanie. Ten sam budyneczek służy orkiestrze za wspólną garderobę, miejsce prób i magazyn instrumentów.

Nabrzeżem zaczynają napływać pierwsi widzowie. Witają ich dziewczęta – bileterki, które sprzedają także obszerne programy do spektaklu w języku greckim i angielskim oraz wskazują miejsca. Widownia (na 2,5 tysiąca osób) jest podzielona na trzy sektory, rzędy mają oznaczenia literowe, a miejsca numery, dlatego pomoc bileterek jest bardzo przydatna. Publiczność jest międzynarodowa, słychać język angielski, niemiecki, francuski, rosyjski, polski, japoński i oczywiście grecki. Na widowni rozbrzmiewa więc kalisperadobry wieczór. Widać, że na premierę przybywa śmietanka towarzyska Pafos – panie mimo upału przywdziały eleganckie toalety, panowie pojawiają się w ciemnych garniturach, a nawet w żakietach i pod muchą. Obok tych kreacji mnóstwo letnich sukienek i ubiorów sportowych – na Traviatę przychodzi wielu turystów, w tym ludzi młodych, którzy wyróżniają się oryginalnymi strojami. Publiczność schodzi się bardzo wolno – pani Teresa Krasnodębska raz po raz prosi panią Skubis, aby puścić przez głośniki „dzwonek”, czyli fragment chóru karnawałowego z IV aktu. Na próżno. Beztroscy widzowie przybywają dziesięć i piętnaście minut po zapowiedzianej godzinie rozpoczęcia spektaklu. Po oficjalnej części – powitaniu widzów i przemówieniu mera Pafos – światła gasną, z boku sceny nadchodzi maestro Kaspszyk, który ma tu wyjątkowo długą drogę do dyrygenckiego pulpitu. Zaczyna się spektakl.

Ukrainka Victoria Lukianetz (laureatka pierwszej nagrody i Grand Prix w 1990 r. na Konkursie Marii Callas, goszcząca na scenach Moskwy, Wiednia, Neapolu, Berlina, Tokio Sztutgartu, Bonn, Hamburga, Genewy, Mediolanu, Salzburga, Londynu i Paryża) początkowo nie bardzo przekonuje mnie do swojej wizji Violetty. Śpiewa co prawda wspaniałym, świeżym i dźwięcznym, choć nie bardzo dużym sopranem, ale w całym pierwszym akcie z jej kreacji emanuje jakaś gorączkowość, jakby śpiewaczka bardzo starała się od pierwszego momentu uwieść publiczność. Możliwe, że jest to pomysł na Violettę – szastającą się po salonie, sztucznie wesołą, lekkomyślną kokietkę, która dopiero po spotkaniu z Alfredem zauważa, że można od życia chcieć czegoś więcej. Stopniowo jednak to impulsywne i histeryczne aktorstwo (również wokalne) uspokaja się, zyskując raczej walor świeżości. Jej Traviata jest w gruncie rzeczy młodą, niedoświadczoną dziewczyną, tragiczną w ostatniej scenie, gdy przedwcześnie umiera, ledwo zakosztowawszy szczęścia. Wokalnie Lukianetz czarowała przede wszystkim ładną barwą i dźwięcznością głosu, który choć nie wyjątkowo sprawny w koloraturze, raczej bez wysiłku pokonywał trudności partii, sięgając wysokich dźwięków. Czuć było jedynie, że pod tym blaskiem i urodą nie ma większej głębi, choć w finale sopranistka potrafiła wzruszyć delikatnością prowadzenia głosu. Partnerujący jej Wsiewołod Griwnow (pierwszy solista Teatru Bolszoj, śpiewający również w teatrach całej Europy) śpiewa wspaniałym, pełnym, bogatym głosem, niemającym w sobie nic z tak zwanego „rosyjskiego tenora”. Interpretacyjnie może nie olśniewa, ale słuchanie go to prawdziwa radość dla uszu stęsknionych do ładnego, mocnego tenoru. Solista doskonale wie, ile wolumenu „uwolnić”, aby olśnić, ale nie ogłuszyć publiczności. Nieliczne niedociągnięcia we frazowaniu można złożyć na karb jednej tylko próby z orkiestrą. Więcej kłopotów wokalnych ma Mark Holland. Jego Germont nie przekonuje mnie zupełnie – to nadęty gbur, nawet w duecie z Violettą nie potrafi wydobyć z siebie ciepła, najwyżej sztuczny patos. Ponadto w kilku momentach jego skądinąd pełny baryton odmawia mu posłuszeństwa, zdarzają mu się także rozminięcia z orkiestrą. Nic za to zarzucić nie można „starym wyjadaczom”, czyli polskim odtwórcom pomniejszych partii solowych. Soliści TW-ON tworzą galerię wyrazistych postaci: dumnego arystokraty barona Douphola, wesołego Gastona, pełnego współczucia doktora i poważnej, opiekuńczej Anniny. Kokieteryjną Florą jest Anna Lubańska, a beztroskim markizem Robert Dymowski. Publiczność z zaciekawieniem przygląda się też aktorskim etiudom w wykonaniu chórzystów, którzy zgodnie z radami reżysera wcielają się w postaci frywolnych dam i rozbawionych, a nawet podpitych panów. Bardzo podoba się scena baletowa, w której do kasyna wkracza grupka Cyganów. Dynamiczne tańce „Cyganek” i „matadorów” wywołują szczery aplauz publiczności.

Przedstawienie oglądam z miejsca przydzielonego mi przez dyrektora Bojara, który dostał kilka biletów od organizatorów. Podczas kolejnych wieczorów będę już musiała szukać sobie miejsca na własną rękę. W ostateczności pracownicy teatru czy artyści, którzy nie biorą udziału w danym spektaklu, mogą też dostawić sobie fotelik niedaleko stolika inspicjenta – centrum dowodzenia podczas przedstawienia. Obiecuję sobie, że lepiej przyjrzę się pracy pani Teresy kolejnego dnia. Przy okazji premiery pozwalam sobie być „zwykłym widzem”, który po raz pierwszy ogląda efekt wysiłków warszawskiej opery.

W przerwie publiczność udaje się na portowy cypel, gdzie rozstawiono stoiska z wiktuałami: kanapkami, lodami, zimnymi napojami i winem. Miejscowe wina noszą zresztą bardzo pasujące do okazji nazwy: białe to „Afrodyta”, a czerwone „Otello”. Specjalnie na festiwal główny sponsor wydarzenia przygotował też wino „Traviata” z naklejką odwzorowującą plakat do spektaklu. Jedyny szkopuł w tym, że od takiego biesiadowania niezwykle trudno cypryjską publiczność oderwać. Ponawiane dzwonki, a nawet nagłośnienie strojenia instrumentów niewiele dają i przerwy przeciągają się do 35 minut! Premiera kończy się owacją i kwiatami dla wszystkich solistów, teatr opuszczam grubo po północy. Noc jest ciepła, za dekoracjami szumi morze, nad operowym wiatrakiem świecą gwiazdy i przelatują samoloty. Pół Pafos jest zakorkowane, gdy publiczność opuszcza port.

Kolejny dzień na wyspie Afrodyty zaczynam od zwiedzenia wykopalisk, ale już o 18 zjawiam się w „teatrze”, by obejrzeć z bliska dekoracje i wdrapać się na mury zamku. Po raz pierwszy mogę spojrzeć na widownię, port i całe dolne Pafos z zupełnie innej perspektywy. Chodząc za teatralnymi zastawkami, odczytuję napisy, którymi oznaczone są fragmenty dekoracji – niektóre, jak się okazuje, są wielofunkcyjne i służyły już w kilku inscenizacjach. Przyglądam się przygotowaniom do spektaklu: na razie na zapleczu panuje artystyczny nieład – po kątach leżą drobne rekwizyty, w najdziwniejszych miejscach można się natknąć na znane ze sceny elementy wystroju salonu Violetty. Tu o średniowieczny mur opierają się liściaste panele z II aktu, tam na tekturowym pudle kieliszki czekają na brindisi. Za chwilę obsługa techniczna poustawia na stole tace ze sztucznymi owocami, napełni kieliszki, podłączy do prądu kandelabry i świeczniki.

Drugiego wieczoru, podobnie jak w dniu premiery, najbardziej przeszkadza silny wiatr od morza, który zarzuca na karnisze lambrekiny w dekoracjach w I akcie, rozwiewa płachty materiału zasłaniające tło w ostatniej scenie i sztuczne pnącza w obrazie „ogrodowym”. Ten sam wiatr zmusza instrumentalistów do przypinania spinaczami nut do pulpitów, a dyrygenta do przyciśnięcia partytury ciężką metalową sztabą.

Zupełnie inną niż Lukianetz, dojrzałą postać tytułowej Traviaty kreśli tego wieczoru Kelly Cae Hogan. To bardzo przemyślana kreacja, każde słowo ma swoją wagę, mocną stroną śpiewaczki jest niebanalna interpretacja, a nie popis wokalny czy barwa głosu. Chropowaty miejscami w dole skali głos jest wystarczająco nośny, ale żadna z arii nie zostaje ozdobiona pełnym blasku wysokim dźwiękiem. Sopranistka przykuwa jednak uwagę wielowymiarowością stworzonej postaci. Dużo słabiej wypada Joel Weiss. To nie Alfred, ale zagubiony w paryskich salonach amerykański skaut… W dodatku ze sporymi problemami wokalnymi. W III akcie głos nieledwie odmawia mu posłuszeństwa, solista jest też pod każdym względem niepewny, a gdy już stara się wejść w rolę, robi to nad wyraz sztucznie. Liryczny, dźwięczny baryton prezentuje przystojny Kyros Patsalides w roli Germonta, jednak i jemu można postawić zarzut braku interpretacji. Właściwie Cypryjczyk śpiewa trochę „pod metronom”, obdarowując swojego bohatera szerokim, wyrazistym gestem przywodzącym czasem na myśl brazylijską telenowelę. Przyznaję jednak, że parę pomysłów ma bardzo ciekawych, a jego aktorstwo dobrze się sprawdza na dużej plenerowej scenie – jest niezwykle czytelne.

Nieuchronnie zbliża się koniec pobytu na Cyprze. Po pustych jeszcze dekoracjach spaceruje portowy czarny kot, jakich prawdziwe zatrzęsienie buszuje po Cyprze. Przed ostatnim spektaklem znów daje się we znaki porywisty wiatr. Cudem, przeciwnie niż w poprzednie wieczory, wiatr całkowicie cichnie po zachodzie słońca i tylko niektóre części dekoracji zwisające w nieładzie przypominają o jego niedawnych harcach. Publiczność ospale zbierająca się przed przedstawieniem i wolno wracająca z przerw nie zdaje sobie sprawy, że wśród zespołu i realizatorów trwa walka z czasem. Część wykonawców musi bowiem jeszcze tej nocy zdążyć na samolot powrotny. Tylko takie połączenie udało się zarezerwować, gdy cypryjski przewoźnik w ostatniej chwili odwołał zamówione czartery. Żeby artyści dotarli na lotnisko na czas, spektakl trzeba zakończyć najpóźniej o 23.15. Sęk w tym, że szybko „ulotnić się” muszą tancerze, cała orkiestra i garderobiane. Dyrekcja podejmuje decyzję, że przerwy zostaną skrócone, o ile tylko da się zwołać publiczność z powrotem na widownię, balet opuści teatr już po swoim występie w III akcie, do końcowych ukłonów nie wyjdzie chór, dzięki czemu garderobiane po zakończeniu spektaklu będą miały mniej pracy. Spakowane walizki czekają w hotelu, autokary muszą ruszyć punktualnie o północy. Nic jednak z tej nerwowej zakulisowej atmosfery nie zakłóca toku spektaklu, który, jak można się było spodziewać, wypada najlepiej z trzech zagranych dzień po dniu. Lukianetz i Griwnowa słucham i oglądam z prawdziwą przyjemnością, przy końcowych oklaskach żałuję, że ostatni raz widzę Ukrainkę radośnie wybiegającą na przód sceny…

I ja także po ostatnich akordach Traviaty i pożegnaniach z gronem dyrekcyjno-realizatorskim wymykam się skrótem do hotelu. Do pobudki przed wyjazdem są zaledwie trzy godziny – mimo wszystko warto choć trochę przespać się przed podróżą, tym bardziej, że w powrotnej drodze grupę, z którą podróżuję, czeka pięciogodzinna „przesiadka” w Atenach. Przed piątą rano opuszczamy Pafos, kto może, posypia jeszcze w autokarze. Z Cypru wyjeżdżam nie tylko pełna wrażeń artystycznych. Przede wszystkim z zupełnie nowym spojrzeniem na problemy widowiska operowego, pracę zespołów artystycznych i technicznych. Z szacunkiem i podziwem dla ich profesjonalizmu, umiejętności radzenia sobie w najróżniejszych sytuacjach. Na wyjeździe bardziej chyba niż w teatrze dotknęłam materii tworzenia spektaklu, mimo że nie było tam pracowni, magazynów, niekończących się korytarzy i zakamarków. Przekonałam się, że teatr tworzą przede wszystkim ludzie.

Katarzyna K. Gardzina